20130222 Zamki i Muscat
Wszystko co dobre szybko się kończy… Nasz pobyt w Omanie również. Jak zwykle nie zobaczyliśmy wielu rzeczy z listy zaplanowanych. No ale tym razem nie czujemy zawodu. Po pierwsze – byliśmy tu długo (jak na urlop), bo prawie miesiąc, po drugie – podróżnicze maratony nie były nam w głowie ze względu na Jurka. Pierwszy wyjazd z młodym uznajemy za zaliczony i wyjątkowo udany!
Ostatnie dni omańskich wakacji spędzamy wracając z Nizwy do Maskatu okrężną drogą, przez góry. Podziwiamy widoczki i zabieramy na stopa lokalsa. Chcemy się odwdzięczyć za okazaną nam gościnność, ale chyba nie do końca się to udaje. Nasz pasażer słabo mówi po angielsku i nie udaje nam się wybić mu z głowy zapłaty za podwózkę. Do Maskatu wracamy bogatsi o kilka riali. Po drodze zatrzymujemy się też na zwiedzanie co ciekawszych fortów: Nakhal i Rustaq. Troszkę nas rozczarowują, bo Nakhal jest bliźniaczo podobny do wszystkich poprzednich przez nas odwiedzonych fortów, a Rustaq jest w remoncie (jak druga połowa fortów, które chcieliśmy odwiedzić – może to i niewielka strata?).
W Maskacie mamy jeszcze dwa dni. Zatrzymujemy się znów u Rachel – jeszcze bardziej integrujemy się z rodzinką oraz trochę zwiedzamy miasto.
Odwiedzamy Wielki Meczet Sułtana Qaboosa – przepiękny! Meczet jest nówka sztuka i widać, że władowano w jego budowę mnóstwo pieniędzy. W odróżnieniu od większości współczesnych budowli sakralnych (a szczególne polskich kościołów) jest bardzo gustowny, stonowany i urządzony ze smakiem (pomimo obecności gigantycznych kryształowo-złotych żyrandoli). Oprócz nich budynek zdobią przepiękne mozaiki a całość otoczona jest wspaniałym ogrodem i tysiącami krzewów róż. Meczet można zwiedzać tylko przez dwie godziny dziennie i mało brakowało, a byśmy go wcale nie zobaczyli. Jak we wszystkich meczetach obowiązuje w nim skromny ubiór i okazało się, że moja garderoba jest zbyt frywolna – chusta, którą miałam na głowie i ramionach nie zakrywała moich nadgarstków. Na szczęście znalazł się “uczynny” pan taksówkarz, który za kilka riali użyczył mi swojej wielkiej i ciepłej (przecież to zima, nie ważne że 30 stopni w cieniu) bluzy dresowej.
Na sam koniec zostawiamy sobie zakupy – toć pamiątki nabyć trzeba. Udaje się upolować kilka pięknych wełnianych szali dla mnie i na prezenty (są piękne i nie obchodzi mnie, że mają służyć jako męskie nakrycie głowy), oraz bogactwo Omanu: daktyle i mirrę. Teraz już tylko pożegnalna kolacja u Rachel (curry z ryby w wydaniu ze Sri Lanki – mniam!) i lecimy do domu.
Read MoreOstatnie dni omańskich wakacji spędzamy wracając z Nizwy do Maskatu okrężną drogą, przez góry. Podziwiamy widoczki i zabieramy na stopa lokalsa. Chcemy się odwdzięczyć za okazaną nam gościnność, ale chyba nie do końca się to udaje. Nasz pasażer słabo mówi po angielsku i nie udaje nam się wybić mu z głowy zapłaty za podwózkę. Do Maskatu wracamy bogatsi o kilka riali. Po drodze zatrzymujemy się też na zwiedzanie co ciekawszych fortów: Nakhal i Rustaq. Troszkę nas rozczarowują, bo Nakhal jest bliźniaczo podobny do wszystkich poprzednich przez nas odwiedzonych fortów, a Rustaq jest w remoncie (jak druga połowa fortów, które chcieliśmy odwiedzić – może to i niewielka strata?).
W Maskacie mamy jeszcze dwa dni. Zatrzymujemy się znów u Rachel – jeszcze bardziej integrujemy się z rodzinką oraz trochę zwiedzamy miasto.
Odwiedzamy Wielki Meczet Sułtana Qaboosa – przepiękny! Meczet jest nówka sztuka i widać, że władowano w jego budowę mnóstwo pieniędzy. W odróżnieniu od większości współczesnych budowli sakralnych (a szczególne polskich kościołów) jest bardzo gustowny, stonowany i urządzony ze smakiem (pomimo obecności gigantycznych kryształowo-złotych żyrandoli). Oprócz nich budynek zdobią przepiękne mozaiki a całość otoczona jest wspaniałym ogrodem i tysiącami krzewów róż. Meczet można zwiedzać tylko przez dwie godziny dziennie i mało brakowało, a byśmy go wcale nie zobaczyli. Jak we wszystkich meczetach obowiązuje w nim skromny ubiór i okazało się, że moja garderoba jest zbyt frywolna – chusta, którą miałam na głowie i ramionach nie zakrywała moich nadgarstków. Na szczęście znalazł się “uczynny” pan taksówkarz, który za kilka riali użyczył mi swojej wielkiej i ciepłej (przecież to zima, nie ważne że 30 stopni w cieniu) bluzy dresowej.
Na sam koniec zostawiamy sobie zakupy – toć pamiątki nabyć trzeba. Udaje się upolować kilka pięknych wełnianych szali dla mnie i na prezenty (są piękne i nie obchodzi mnie, że mają służyć jako męskie nakrycie głowy), oraz bogactwo Omanu: daktyle i mirrę. Teraz już tylko pożegnalna kolacja u Rachel (curry z ryby w wydaniu ze Sri Lanki – mniam!) i lecimy do domu.