20130220 Jebel Shams i Wadi Ghul
Wszystko co dobre, szybko się kończy, także nasz pobyt na Musandamie. Po powrocie z półwyspu nie bardzo się mieliśmy gdzie podziać w Maskacie. Do stolicy Omanu dotarliśmy dosyć późno, już po zmroku. Zjedliśmy jeszcze kolację z Yelaną i Andreyem i postanowiliśmy rozbić namiot na najładniejszej, miejskiej plaży wcześniej wyszukanej przez Kubę. Problem w tym, że z powodu budowy drogi plaża była zamknięta. Zostaliśmy więc na lodzie zmęczeni, z rozespanym i marudnym Jurkiem. Ostatecznie wylądowaliśmy na niezbyt urodziwej i z pewnością nie cichej, szarawej imitacji plaży położonej wzdłuż betonowej promenady na przedmieściach Maskatu (było to jedyne miejsce nadające się na biwak, które znaliśmy, nie mieliśmy ochoty jeździć w środku nocy w poszukiwaniu bardziej urokliwego miejsca). Wieczorem plaża była oblegana przez imprezujących Omańczyków. Rankiem ich miejsce zajęli dżoggerzy – nieco cichsi, ale równie ciekawscy. Nie było nawet gdzie się wysikać po przebudzeniu. Jak dla mnie – zbyt duży kontrast po naszym wygodnym i przestronnym apartamencie hotelowym na Musandamie. Trudno, c’est la vie. Postanowiliśmy szybko zapomnieć o tym nieudanym noclegu i przejść do kolejnego punktu programu, to jest do Nizwy.
Nizwa to baza wypadowa w góry Hajar, takie omańskie Zakopane. To też najbardziej konserwatywne miasto w kraju. Trzeba się pilnować, żeby przypadkiem nie popełnić jakiegoś faux pas. Znów mieliśmy tu szczęście do couchsurfingu – przygarnął nas Faisal, nauczyciel z Indii wykładający na tutejszym uniwerku. Faisal wynajmuje skromne, jak na omańskie standardy, mieszkanie – jakieś 100 metrów w marmurowym bloku. Trafił nam się własny pokój z łazienką i komarami oraz miłe towarzystwo.
Na pierwszy ogień poszedł Jebel Shams, Góra Słońca – najwyższy szczyt Omanu wznoszący się na ok. 3000 m. npm (ile dokładnie, nie wie nawet Wikipedia ;). Czytaliśmy i słyszeliśmy, ze można na niego wjechać samochodem terenowym i ciężko było nam w to uwierzyć. I mieliśmy rację. Na miejscu przeżyliśmy małe rozczarowanie. Dokąd się da, pojechaliśmy naszym Fordem, potem wynajęliśmy jeepa z kierowcą. W rzeczywistości, autem dojeżdża się tylko do punktu widokowego pełnego sprzedawców dywanów i innych, ręcznie robionych, badziewiastych pamiątek (nabyłam 2 breloczki do kluczy). Na sam szczyt wstępu nie ma, bo znajduje się tam baza wojskowa. Ot i tyle wrażeń z najwyższego szczytu Omanu. Doprawdy nie wiem, czemu żaden przewodnik ani żadna relacja o tym drobnym szczególe nie wspominają. Chyba dlatego, żeby móc Jebel Shams uznać za odhaczony. My go do tej kategorii nie zaliczamy. Trzeba jednak dodać, że mimo pewnego rozczarowania, na górze fajnie było. Z punktu widokowego można podziwiać Wadi Ghul – wielki kanion Omanu. Dolina jest spektakularna. Stwierdzamy, że dla takich widoków warto było tłuc się wynajętym jeepem. I tylko łezka w oku nam się zakręciła, gdy poniżej “tarasu” widokowego ujrzeliśmy szlak z via ferratą prowadzący w górę Wadi Ghul. Ależ chciałoby się tam połazić. Zwłaszcza, że to jeden z jedynie ośmiu oznaczonych i przygotowanych szlaków górskich w Omanie (wytyczył je pewien Niemiec, który przekonał sułtana o konieczności stworzenia szlaków turystycznych, zresztą znajomy “naszej” Rachel z Maskatu). No cóż, Jureczek jeszcze za mały na śmiganie po skałach w upale, nie mieliśmy też odpowiedniego sprzętu, trzeba było obejść się smakiem. W drodze powrotnej wjechaliśmy jeszcze do Doliny Wadi Ghul, żeby zobaczyć kanion z innej perspektywy. Natrafiliśmy na kilka malowniczych wiosek i sympatyczne dzieciaki wracające ze szkoły. Wycieczkę zaliczamy do udanych.
Read MoreNizwa to baza wypadowa w góry Hajar, takie omańskie Zakopane. To też najbardziej konserwatywne miasto w kraju. Trzeba się pilnować, żeby przypadkiem nie popełnić jakiegoś faux pas. Znów mieliśmy tu szczęście do couchsurfingu – przygarnął nas Faisal, nauczyciel z Indii wykładający na tutejszym uniwerku. Faisal wynajmuje skromne, jak na omańskie standardy, mieszkanie – jakieś 100 metrów w marmurowym bloku. Trafił nam się własny pokój z łazienką i komarami oraz miłe towarzystwo.
Na pierwszy ogień poszedł Jebel Shams, Góra Słońca – najwyższy szczyt Omanu wznoszący się na ok. 3000 m. npm (ile dokładnie, nie wie nawet Wikipedia ;). Czytaliśmy i słyszeliśmy, ze można na niego wjechać samochodem terenowym i ciężko było nam w to uwierzyć. I mieliśmy rację. Na miejscu przeżyliśmy małe rozczarowanie. Dokąd się da, pojechaliśmy naszym Fordem, potem wynajęliśmy jeepa z kierowcą. W rzeczywistości, autem dojeżdża się tylko do punktu widokowego pełnego sprzedawców dywanów i innych, ręcznie robionych, badziewiastych pamiątek (nabyłam 2 breloczki do kluczy). Na sam szczyt wstępu nie ma, bo znajduje się tam baza wojskowa. Ot i tyle wrażeń z najwyższego szczytu Omanu. Doprawdy nie wiem, czemu żaden przewodnik ani żadna relacja o tym drobnym szczególe nie wspominają. Chyba dlatego, żeby móc Jebel Shams uznać za odhaczony. My go do tej kategorii nie zaliczamy. Trzeba jednak dodać, że mimo pewnego rozczarowania, na górze fajnie było. Z punktu widokowego można podziwiać Wadi Ghul – wielki kanion Omanu. Dolina jest spektakularna. Stwierdzamy, że dla takich widoków warto było tłuc się wynajętym jeepem. I tylko łezka w oku nam się zakręciła, gdy poniżej “tarasu” widokowego ujrzeliśmy szlak z via ferratą prowadzący w górę Wadi Ghul. Ależ chciałoby się tam połazić. Zwłaszcza, że to jeden z jedynie ośmiu oznaczonych i przygotowanych szlaków górskich w Omanie (wytyczył je pewien Niemiec, który przekonał sułtana o konieczności stworzenia szlaków turystycznych, zresztą znajomy “naszej” Rachel z Maskatu). No cóż, Jureczek jeszcze za mały na śmiganie po skałach w upale, nie mieliśmy też odpowiedniego sprzętu, trzeba było obejść się smakiem. W drodze powrotnej wjechaliśmy jeszcze do Doliny Wadi Ghul, żeby zobaczyć kanion z innej perspektywy. Natrafiliśmy na kilka malowniczych wiosek i sympatyczne dzieciaki wracające ze szkoły. Wycieczkę zaliczamy do udanych.