20130209 Masirach
Masirah to największa wyspa Omanu, długa na 63 km i szeroka na 18 km. Turystów tu niewielu. Dziwne to bardzo biorąc pod uwagę wspaniały, księżycowy krajobraz, kilometry białych, piaszczystych plaż i fakt, że wyspa jest największym „inkubatorem” dla żółwi morskich – tysiące przedstawicieli aż czterech gatunków składają tu jaja praktycznie przez cały rok.
Na wyspę można dotrzeć promem z Shany – przyjemna, półtoragodzinna podróż (zdjęcia z promu zapodziały się w poprzednim poście). My docieramy po zmroku. Jurek trochę już marudzi i nie chce nam się po ciemku szukać miejsca na nocleg ani rozstawiać namiotu, więc zapada decyzja, że spędzimy pierwszą noc w omańskim hotelu. Na wyspie są cztery: jeden wypas i trzy tanie (w Omanie to znaczy powyżej 50 $ za noc). Wybieramy tańszą opcję: pokój jest ok., czysto, biała pościel, ciepła woda oraz „gustowne” nowiuśkie zagłówki z dermy pokryte folią, żeby się przypadkiem nie zniszczyły. Robimy pranie a potem się lenimy. Musimy się porządnie wyspać, bo następnej nocy planujemy „polowanie” na żółwie.
Rankiem, to znaczy koło południa, pakujemy się do samochodu i rozpoczynamy objazd wyspy. Pętla zajmuje nam akurat cały dzień. Po drodze zatrzymujemy się przy co ładniejszych plażach. Trafiamy na idealne dla nas miejsce do plażowania – przy wraku tradycyjnej, omańskiej łodzi do połowu ryb, dhow, nie dość, że malowniczo to jeszcze jest cień dla Jurka. Odnajdujemy tez bazę wypadową rybaków z przefajnymi gratami ciężarówek, które są tu używane do wyciągania sieci z morza. Próbujemy namierzyć opisywany w przewodniku trzystuletni cmentarz, ale miejsce okazuje się wyjątkowo przereklamowane (o ile trafiliśmy na właściwe zbiorowisko kamoli). Staramy się też dostać na najwyższy szczyt wyspy, Jabal Madrub, który wznosi się na 274 m. n.p.m. i podobno oferuje wspaniałe widoki o zachodzie słońca. Ta sztuka nam się nie udaje, bo aby dostać się do podnóża góry trzeba mieć samochód z napędem na cztery koła, a my takiego nie posiadamy (szkoda, bo w Omanie się przydają). Zamiast tego wdrapujemy się na najwyższy, dostępny dla nas pagór i też jest fajnie 🙂
Po powrocie z objazdówki jemy na kolację pyszną rybkę, rozbijamy namiot na opustoszałej plaży i Kuba wyrusza na poszukiwanie żółwi podczas gdy ja ze śpiącym Jurkiem czekam w namiocie na znak sygnał. Po kilku godzinach przeczesywania plaży Kuba wreszcie dzwoni – jest żółwica! Gramolę się z Jurkiem w nosidle z namiotu i zaspana przemierzam kilometry piachu z przekleństwami na ustach. Jest ciemno, bo akurat mamy nów a gwiazdy prawie nie świecą. Na osłodę wyczerpującego marszu mam nieziemski widok – wybrzeże akurat “zaatakowały” fluorescencyjne algi i fale morskie świecą zielonym światłem. Czytaliśmy o tej osobliwości, ale nawet nam się nie śniło, że uda nam się ją zobaczyć na własne oczy! Szkoda, że zdjęcia zupełnie nie oddają niesamowitości zjawiska.
Po dłuuugim i wyczerpującym marszu docieram wreszcie do Kuby a potem do żółwicy. Ta ostatnia wydaje się jakaś taka mała, poza tym – jest tak ciemno, że widać jedynie jej niewyraźny zarys. Nie chcemy jednak używać latarki, żeby nie wypłoszyć “mamuśki” – musi przecież złożyć jaja. Czekamy i czekamy… ale nic się nie dzieje. Znudzony Kuba zaczyna strzelać fotki na długim czasie naświetlania. Oglądamy je i coś nam nie pasuje. Żółwica wygląda dziwnie… Zapalamy więc latarkę i okazuje się, że mamy przed sobą truposza z odpadniętą połową głowy. Ten egzemplarz jajek raczej nie zniesie… Rozczarowani i zmęczeni wracamy do namiotu. Jakoś nie mamy szczęścia do żółwi podczas naszych podróży.
Następnego dnia dogorywamy pół dnia na plaży przy naszym ulubionym wraku (nie jestem fanką plażowania, ale te kilka godzin ze słońcem, piaskiem i wodą sprawia mi przyjemność). Czas jednak płynie szybko i musimy wracać do miasteczka, żeby załapać się na prom. Tej nocy spróbujemy szczęścia z żółwiami na plaży w rezerwacie.
Read MoreNa wyspę można dotrzeć promem z Shany – przyjemna, półtoragodzinna podróż (zdjęcia z promu zapodziały się w poprzednim poście). My docieramy po zmroku. Jurek trochę już marudzi i nie chce nam się po ciemku szukać miejsca na nocleg ani rozstawiać namiotu, więc zapada decyzja, że spędzimy pierwszą noc w omańskim hotelu. Na wyspie są cztery: jeden wypas i trzy tanie (w Omanie to znaczy powyżej 50 $ za noc). Wybieramy tańszą opcję: pokój jest ok., czysto, biała pościel, ciepła woda oraz „gustowne” nowiuśkie zagłówki z dermy pokryte folią, żeby się przypadkiem nie zniszczyły. Robimy pranie a potem się lenimy. Musimy się porządnie wyspać, bo następnej nocy planujemy „polowanie” na żółwie.
Rankiem, to znaczy koło południa, pakujemy się do samochodu i rozpoczynamy objazd wyspy. Pętla zajmuje nam akurat cały dzień. Po drodze zatrzymujemy się przy co ładniejszych plażach. Trafiamy na idealne dla nas miejsce do plażowania – przy wraku tradycyjnej, omańskiej łodzi do połowu ryb, dhow, nie dość, że malowniczo to jeszcze jest cień dla Jurka. Odnajdujemy tez bazę wypadową rybaków z przefajnymi gratami ciężarówek, które są tu używane do wyciągania sieci z morza. Próbujemy namierzyć opisywany w przewodniku trzystuletni cmentarz, ale miejsce okazuje się wyjątkowo przereklamowane (o ile trafiliśmy na właściwe zbiorowisko kamoli). Staramy się też dostać na najwyższy szczyt wyspy, Jabal Madrub, który wznosi się na 274 m. n.p.m. i podobno oferuje wspaniałe widoki o zachodzie słońca. Ta sztuka nam się nie udaje, bo aby dostać się do podnóża góry trzeba mieć samochód z napędem na cztery koła, a my takiego nie posiadamy (szkoda, bo w Omanie się przydają). Zamiast tego wdrapujemy się na najwyższy, dostępny dla nas pagór i też jest fajnie 🙂
Po powrocie z objazdówki jemy na kolację pyszną rybkę, rozbijamy namiot na opustoszałej plaży i Kuba wyrusza na poszukiwanie żółwi podczas gdy ja ze śpiącym Jurkiem czekam w namiocie na znak sygnał. Po kilku godzinach przeczesywania plaży Kuba wreszcie dzwoni – jest żółwica! Gramolę się z Jurkiem w nosidle z namiotu i zaspana przemierzam kilometry piachu z przekleństwami na ustach. Jest ciemno, bo akurat mamy nów a gwiazdy prawie nie świecą. Na osłodę wyczerpującego marszu mam nieziemski widok – wybrzeże akurat “zaatakowały” fluorescencyjne algi i fale morskie świecą zielonym światłem. Czytaliśmy o tej osobliwości, ale nawet nam się nie śniło, że uda nam się ją zobaczyć na własne oczy! Szkoda, że zdjęcia zupełnie nie oddają niesamowitości zjawiska.
Po dłuuugim i wyczerpującym marszu docieram wreszcie do Kuby a potem do żółwicy. Ta ostatnia wydaje się jakaś taka mała, poza tym – jest tak ciemno, że widać jedynie jej niewyraźny zarys. Nie chcemy jednak używać latarki, żeby nie wypłoszyć “mamuśki” – musi przecież złożyć jaja. Czekamy i czekamy… ale nic się nie dzieje. Znudzony Kuba zaczyna strzelać fotki na długim czasie naświetlania. Oglądamy je i coś nam nie pasuje. Żółwica wygląda dziwnie… Zapalamy więc latarkę i okazuje się, że mamy przed sobą truposza z odpadniętą połową głowy. Ten egzemplarz jajek raczej nie zniesie… Rozczarowani i zmęczeni wracamy do namiotu. Jakoś nie mamy szczęścia do żółwi podczas naszych podróży.
Następnego dnia dogorywamy pół dnia na plaży przy naszym ulubionym wraku (nie jestem fanką plażowania, ale te kilka godzin ze słońcem, piaskiem i wodą sprawia mi przyjemność). Czas jednak płynie szybko i musimy wracać do miasteczka, żeby załapać się na prom. Tej nocy spróbujemy szczęścia z żółwiami na plaży w rezerwacie.