20110323 Rotorua - Termalna dolina i jaskinie Waitomo
Rotorua to chyb a najsłynniejsze termy w Nowej Zelandii. Całe miasteczko śmierdzi siarkowodorem, tu i ówdzie (na przykład że studzienek kanalizacyjnych) unosi się para z gorących źródeł. Miejsce turystyczne do kwadratu. Można sobie wykupić pakiet – zwiedzanie części termalnej + szopka maoryska (pokaz ludowego tańca „hakka” i „prawdziwy”, maoryski posiłek). Za takie atrakcje to my dziękujemy. Termalne cudeńka warto jednak zobaczyć. Dlatego wybieramy się do pobliskiej, małej dolinki termalnej.
Jeszcze pod koniec XIX w. było tu wzgórze a na nim „Różowe tarasy”, zwane ósmym cudem świata. Potem, niestety, wulkan zrobił „bum!”, w miejsce tarasów powstało jezioro, wokół niego wzgórza, kratery, gorące jezioro, gorące strumienie i gorące źródła. Uff… jak gorąco…
Można sobie po tej dolinie termalnej wędrować a potem przepłynąć łódką, żeby zobaczyć miejsce, w którym kiedyś znajdowały się owe, słynne (?) tarasy. Śmieszne, że turyści nadal płacą za oglądanie miejsca, w którym kiedyś była atrakcja turystyczna. My się nie skusiliśmy. Pochodziliśmy jednak po dolince i pooglądaliśmy termalne dziwy.
Kuba postanowił zostać bare footer’em i cały szlak pokonał na bosaka (prawie oparzył sobie przy tym stopę w gorącym źródle 🙂 To chyba wpływ lokalsów – bardzo wielu z nich (nie wiedzieć czemu), łazi na bosaka (również po mieście, do sklepu).
Podsumowując – dolinka bardzo fajna. Szczególnie wrażenie zrobiło na nas kwaśne jezioro – bez przerwy bulgotało i unosiły się nad nim opary gorącej wody. Takie tajemnicze i trochę straszne miejsce (w połowie XX w. wybuch gejzeru zabił tu trzech turystów, my jednak wyszliśmy z tego cało 🙂
Ale to nie koniec atrakcji tego dnia. Pędzimy jeszcze do jaskiń Waitomo, obejrzeć ‘glow wormy’. Jedyne w swoim rodzaju (dostępne tylko w Nowej Zelandii) świecące robale żyjące w jaskiniach. Taki robal (to właściwie jest larwa – w tej postaci trwa przez ok. 8 miesięcy, potem robi się z tego ćma, która żyje tylko kilka dni, bo nie ma otworu gębowego) wisi sobie na suficie w jaskini razem z tysiącem kumpli i świecą i wyglądają jak gwiazdy. Coś niesamowitego. Poza tym, glow worm jest sprytnym myśliwym – produkuje nić, nie zaplata jej jednak w sieć tylko spuszcza z sufitu nitki, do których przyklejają się owady (jeden robal może kontrolować do 35 takich „wędek”). Nitki mają po kilkanaście cm długości, a na końcu każdej z nich mieni się kropelka wody. Prześliczny widok, jak ruski, kryształowy żyrandol.
Read MoreJeszcze pod koniec XIX w. było tu wzgórze a na nim „Różowe tarasy”, zwane ósmym cudem świata. Potem, niestety, wulkan zrobił „bum!”, w miejsce tarasów powstało jezioro, wokół niego wzgórza, kratery, gorące jezioro, gorące strumienie i gorące źródła. Uff… jak gorąco…
Można sobie po tej dolinie termalnej wędrować a potem przepłynąć łódką, żeby zobaczyć miejsce, w którym kiedyś znajdowały się owe, słynne (?) tarasy. Śmieszne, że turyści nadal płacą za oglądanie miejsca, w którym kiedyś była atrakcja turystyczna. My się nie skusiliśmy. Pochodziliśmy jednak po dolince i pooglądaliśmy termalne dziwy.
Kuba postanowił zostać bare footer’em i cały szlak pokonał na bosaka (prawie oparzył sobie przy tym stopę w gorącym źródle 🙂 To chyba wpływ lokalsów – bardzo wielu z nich (nie wiedzieć czemu), łazi na bosaka (również po mieście, do sklepu).
Podsumowując – dolinka bardzo fajna. Szczególnie wrażenie zrobiło na nas kwaśne jezioro – bez przerwy bulgotało i unosiły się nad nim opary gorącej wody. Takie tajemnicze i trochę straszne miejsce (w połowie XX w. wybuch gejzeru zabił tu trzech turystów, my jednak wyszliśmy z tego cało 🙂
Ale to nie koniec atrakcji tego dnia. Pędzimy jeszcze do jaskiń Waitomo, obejrzeć ‘glow wormy’. Jedyne w swoim rodzaju (dostępne tylko w Nowej Zelandii) świecące robale żyjące w jaskiniach. Taki robal (to właściwie jest larwa – w tej postaci trwa przez ok. 8 miesięcy, potem robi się z tego ćma, która żyje tylko kilka dni, bo nie ma otworu gębowego) wisi sobie na suficie w jaskini razem z tysiącem kumpli i świecą i wyglądają jak gwiazdy. Coś niesamowitego. Poza tym, glow worm jest sprytnym myśliwym – produkuje nić, nie zaplata jej jednak w sieć tylko spuszcza z sufitu nitki, do których przyklejają się owady (jeden robal może kontrolować do 35 takich „wędek”). Nitki mają po kilkanaście cm długości, a na końcu każdej z nich mieni się kropelka wody. Prześliczny widok, jak ruski, kryształowy żyrandol.