20110301 Routeburn Track
Będąc w Nowej Zelandii trzeba zrobić przynajmniej jeden z Great Walków – najpiękniejszych tras w kraju. Nasz wybór padł na Routeborn Track – trzydniowy trekking przez alpejskie szczyty fiordów. To podobno najbardziej widowiskowy great walk, dosyć mocno eksponowany. Prognoza pogody na najbliższe trzy dni: pochmurno i przelotny deszcz, deszcz, ulewny deszcz. Nie bardzo mamy jednak czas czekać, poza tym ilość osób na szlaku jest limitowana, trzeba robić rezerwacje że sporym wyprzedzeniem i akurat są dwa wolne miejsca na najbliższe dni, potem przez ponad tydzień wszystko zabukowane.
Wyruszamy więc w nieprzyjemnej mżawce. Dzień pierwszy to marsz przez busz – nieziemsko zielony od tej mokrości. Idzie się nam przyjemnie. Najbardziej podobają nam się niesamowite drzewa porośnięte mchem. Mech porasta tu z resztą wszystko – każdy pieniek, kamol i gałązkę. Cały las wygląda jak obity aksamitem. Biwak jest tuż nad brzegiem jeziora. Woda w nim lodowata, my mimo wszystko wskakujemy na chwilę – bardzo przyjemne orzeźwienie, a przecież i tak cali jesteśmy mokrzy. Nasz nowy namiot coraz bardziej nam się podoba – ma zewnętrzne maszty i podwieszaną sypialnię. Znaczy to, że można go rozbić nawet w największej ulewie i mieć suchą sypialnię. Poza tym nawet przy ulewnym deszczu przez całą noc nasz domek nie przecieka. Trafiony zakup!
Dzień drugi zaczynamy w strugach deszczu. Podobno prognozy pogody w NZ nie są dokładne, a nasza proszę – sprawdza się w 100%. Poza tym ludzie narzekają na zmienną pogodę, a my trafiliśmy na niezwykle stabilną – cały czas deszcz 🙂 Tego dnia szlak wspina się na siodło Harris’a (najwyższy punkt na szlaku) i wiedzie eksponowanymi zboczami. Widoki mają zapierać dech w piersiach – widać okoliczne szczyty, jeziora w dolinach i ocean. To znaczy – widać jeśli jest dobra pogoda. My widzimy tylko 10 m ścieżki przed nami i mleko… Leje coraz bardziej i bardziej. I wcale się przyjemnie nie idzie – mokro, ślisko i zimno, bleee. Na szczęście po drugiej stronie siodła zupełnie inny świat. Nie myślcie sobie, że słońce, to by było za pięknie.Ale przestaje padać i widać kawałek doliny przed nami. Udaje nam się dotrzeć na kemping i rozbić namiot zanim zaczyna znowu lać. Niestety rozbijamy się zbyt blisko rzeki. W nocy leje tak bardzo, że poziom rzeki podnosi się o ponad pół metra, grozi nam zalanie i podmycie brzegu. Ja oczywiście nie mogę spać i martwię się przez pół nocy i już chcę przenieść się że śpiworem pod wiatę do gotowania, ale okazuje się, że lało tak bardzo, że cała wiata przeciekła (a nasz namiocik nie 🙂 Jakoś doczekujemy do rana. Spożywamy deszczowe śniadanie i nawiązujemy owocną znajomość z parą Argentyńczyków i towarzyszącym im Kanadyjczykiem. Nowi znajomi planowali zrobienie treka w przeciwnym kierunku, ale pogoda jest tak paskudna, że rezygnują. Właściwie to przebywanie w wyższych partiach szlaku jest teraz niebezpieczne, tyle wody leje się z nieba. Nasi nowi znajomi mają samochód i zabiorą nas do cywilizacji. Świetnie, bo łapanie stopa przy tej pogodzie i w naszym stanie przemoczenia i zabrudzenia nie byłoby zbyt skuteczne.
Szybciutko pokonujemy ostatni etap szlaku i bez problemów docieramy do Queenstown na zasłużony wypoczynek. Ku naszej uciesze pogoda w dolinie rewelacyjna – sucho i słonecznie.
Read MoreWyruszamy więc w nieprzyjemnej mżawce. Dzień pierwszy to marsz przez busz – nieziemsko zielony od tej mokrości. Idzie się nam przyjemnie. Najbardziej podobają nam się niesamowite drzewa porośnięte mchem. Mech porasta tu z resztą wszystko – każdy pieniek, kamol i gałązkę. Cały las wygląda jak obity aksamitem. Biwak jest tuż nad brzegiem jeziora. Woda w nim lodowata, my mimo wszystko wskakujemy na chwilę – bardzo przyjemne orzeźwienie, a przecież i tak cali jesteśmy mokrzy. Nasz nowy namiot coraz bardziej nam się podoba – ma zewnętrzne maszty i podwieszaną sypialnię. Znaczy to, że można go rozbić nawet w największej ulewie i mieć suchą sypialnię. Poza tym nawet przy ulewnym deszczu przez całą noc nasz domek nie przecieka. Trafiony zakup!
Dzień drugi zaczynamy w strugach deszczu. Podobno prognozy pogody w NZ nie są dokładne, a nasza proszę – sprawdza się w 100%. Poza tym ludzie narzekają na zmienną pogodę, a my trafiliśmy na niezwykle stabilną – cały czas deszcz 🙂 Tego dnia szlak wspina się na siodło Harris’a (najwyższy punkt na szlaku) i wiedzie eksponowanymi zboczami. Widoki mają zapierać dech w piersiach – widać okoliczne szczyty, jeziora w dolinach i ocean. To znaczy – widać jeśli jest dobra pogoda. My widzimy tylko 10 m ścieżki przed nami i mleko… Leje coraz bardziej i bardziej. I wcale się przyjemnie nie idzie – mokro, ślisko i zimno, bleee. Na szczęście po drugiej stronie siodła zupełnie inny świat. Nie myślcie sobie, że słońce, to by było za pięknie.Ale przestaje padać i widać kawałek doliny przed nami. Udaje nam się dotrzeć na kemping i rozbić namiot zanim zaczyna znowu lać. Niestety rozbijamy się zbyt blisko rzeki. W nocy leje tak bardzo, że poziom rzeki podnosi się o ponad pół metra, grozi nam zalanie i podmycie brzegu. Ja oczywiście nie mogę spać i martwię się przez pół nocy i już chcę przenieść się że śpiworem pod wiatę do gotowania, ale okazuje się, że lało tak bardzo, że cała wiata przeciekła (a nasz namiocik nie 🙂 Jakoś doczekujemy do rana. Spożywamy deszczowe śniadanie i nawiązujemy owocną znajomość z parą Argentyńczyków i towarzyszącym im Kanadyjczykiem. Nowi znajomi planowali zrobienie treka w przeciwnym kierunku, ale pogoda jest tak paskudna, że rezygnują. Właściwie to przebywanie w wyższych partiach szlaku jest teraz niebezpieczne, tyle wody leje się z nieba. Nasi nowi znajomi mają samochód i zabiorą nas do cywilizacji. Świetnie, bo łapanie stopa przy tej pogodzie i w naszym stanie przemoczenia i zabrudzenia nie byłoby zbyt skuteczne.
Szybciutko pokonujemy ostatni etap szlaku i bez problemów docieramy do Queenstown na zasłużony wypoczynek. Ku naszej uciesze pogoda w dolinie rewelacyjna – sucho i słonecznie.