20101019 Chitwan
Udało się „wyskrobać” dwa dni, więc jedziemy do Parku Narodowego Chitwan. A w tym parku: słonie, nosorożce, tygrysy, krokodyle, antylopy, małpy i tysiąc innych dziwów. Tak naprawdę, żeby docenić uroki tego miejsca potrzeba co najmniej 4 dni: pierwszy – żeby pojechać tak daleko w głąb parku, jak tylko się da, drugi – żeby wybrać się na safari (podobno można zobaczyć sporo dzikich zwierząt), trzeci – żeby wrócić i czwarty – żeby potaplać się że słoniami w bajorze i zobaczyć „wylęgarnię” słoniątek. My mamy tylko jedno popołudnie i jeden poranek – tyle musi nam wystarczyć, żeby liznąć miejscowych atrakcji. Wybieramy się więc najpierw na spływ drewnianym kanu po rzece.
Zaczyna się nieźle – udaje nam się zobaczyć kilka krokodyli (choć trudno je wypatrzeć). W trakcie „rejsu” robimy małą wycieczkę w głąb lądu – nasz przewodnik zabiera nas do miejsca, gdzie „na 90%” będą nosorożce. Hałasując jak nieboskie stworzenia docieramy do bajora, w którym, rzeczywiście taplają się dwa osobniki tego gatunku. Dzikość tychże nosorożców jest jednak co najmniej wątpliwa – wyglądają jak etatowe egzemplarze, które rutynowo pozują turystom do zdjęć. Nasza obecność (a trudno nas było nie zauważyć) nie wywołała w nich nawet odrobiny niepokoju, zignorowały nas totalnie. Może to i dobrze, bo nie chciało mi się ani wdrapywać na drzewo, ani uciekać zakosami wśród trawy słoniowej – takie są bowiem sposoby ratowania się przed szarżującym nosorożcem. Spływ był bardzo przyjemny, ale zakończył się po godzinie. Z powrotem mieliśmy wracać na pieszo przez dżunglę. Przed wejściem w las przewodnik poinstruował nas jak należy zachować się w przypadku spotkania z groźniejszymi zwierzętami (nosorożec – jak już wspomniałam, tygrys – utrzymywać kontakt wzrokowy i powoli się cofać, niedźwiedź – zbić się w grupę i wspomagać przewodnika, który zamierzał że zwierzem walczyć za pomocą bambusowego kija, słoń – wleźć w gęste krzaczory i modlić się, żeby sobie poszedł). Po tym instruktarzu odechciało mi się jakichkolwiek spacerów po dżungli. No ale jak powiedziało się „A”, to trzeba teraz jakoś wrócić do wiochy, w której czeka czyste łóżeczko i ciepła strawa. Na szczęście (?) po drodze spotkaliśmy tylko kawałek makaka (dokładnie łapę i ogon), mnóstwo paskudnych i wielkich, czerwonych „bawełniaków” (tzw. cotton tree bugs) oraz zdechłą antylopę (podobno zabił ją tygrys, pan przewodnik usiłował nam nawet pokazać zadaną ranę, ale było tam tyle robali i tak potwornie śmierdziało, że jakoś niezbyt dokładnie się przyjrzałam; Kamil natomiast miał teorię, że ktoś tę antylopę tu podrzucił, żeby zapewnić turystom emocje).
Tego wieczoru emocji dostarczyła nam jeszcze wielka ropucha, która upodobała sobie miejsce na nocleg pod łóżkiem Ani ku niezadowoleniu i mimo zdecydowanego sprzeciwu właścicielki łóżka.
Rankiem następnego dnia wybraliśmy się na przejażdżkę na słoniu. Dla mnie to wielkie rozczarowanie. Jakoś nigdy nie bawiły mnie bezcelowe przejażdżki na zwierzętach – nie chciałam wsiąść na osła czy wielbłąda tylko po to, żeby sobie pojeździć. Gdyby to był udział w prawdziwej karawanie, albo jedyny transport do jakiegoś konkretnego celu, to owszem, czemu nie. Ale tylko spacer? Nie, dziękuję. Urokowi słonia jednak uległam. Te zwierzaki są (z wyglądu przynajmniej) tak sympatyczne, wdzięczne i zabawne, że nie mogłam się oprzeć. I szybko tego pożałowałam. Każdy słoń ma na grzbiecie drewnianą platformę z poręczami. Mieści się tam czterech pasażerów. Słonia „dosiada” się że specjalnej platformy z drabiną. Kontakt ze zwierzęciem podczas przejażdżki jest praktycznie żadny. W zależności od miejsca, które się zajmuje widac tylko czubek głowy słonia lub kawałek jego pupy i ogona. W dodatku nasz słoń był wyjątkowo krnąbrny, lub też nasz woźnica – do kitu. W każdym razie współpraca nie układała się poprawnie. Słoń chodził tam gdzie chciał (spacer odbywał się w lesie) i robił to co chciał (czyli głównie drapał się w trąbę za pomocą drzewa lub wkładał sobie do pyska gałęzie za pomocą trąby 😉 Wtedy to woźnica okładał biednego słonia drewnianą pałką po głowie i kopał go za uszami, a mi się to bardzo nie podobało. Słoniowi również (choć podobno nic czuł uderzeń, bo ma twardą głowę i grubą, słoniową skórę). Skończyło się na tym, że po 15 minutach (przejażdżka miała trwać 2 godziny) poprosiliśmy pana woźnicę, żeby zawrócił. Pozytywy przejażdżki – zobaczyliśmy dużo małp oraz „jak sika słoń” (dużo sika i długo).
Read MoreZaczyna się nieźle – udaje nam się zobaczyć kilka krokodyli (choć trudno je wypatrzeć). W trakcie „rejsu” robimy małą wycieczkę w głąb lądu – nasz przewodnik zabiera nas do miejsca, gdzie „na 90%” będą nosorożce. Hałasując jak nieboskie stworzenia docieramy do bajora, w którym, rzeczywiście taplają się dwa osobniki tego gatunku. Dzikość tychże nosorożców jest jednak co najmniej wątpliwa – wyglądają jak etatowe egzemplarze, które rutynowo pozują turystom do zdjęć. Nasza obecność (a trudno nas było nie zauważyć) nie wywołała w nich nawet odrobiny niepokoju, zignorowały nas totalnie. Może to i dobrze, bo nie chciało mi się ani wdrapywać na drzewo, ani uciekać zakosami wśród trawy słoniowej – takie są bowiem sposoby ratowania się przed szarżującym nosorożcem. Spływ był bardzo przyjemny, ale zakończył się po godzinie. Z powrotem mieliśmy wracać na pieszo przez dżunglę. Przed wejściem w las przewodnik poinstruował nas jak należy zachować się w przypadku spotkania z groźniejszymi zwierzętami (nosorożec – jak już wspomniałam, tygrys – utrzymywać kontakt wzrokowy i powoli się cofać, niedźwiedź – zbić się w grupę i wspomagać przewodnika, który zamierzał że zwierzem walczyć za pomocą bambusowego kija, słoń – wleźć w gęste krzaczory i modlić się, żeby sobie poszedł). Po tym instruktarzu odechciało mi się jakichkolwiek spacerów po dżungli. No ale jak powiedziało się „A”, to trzeba teraz jakoś wrócić do wiochy, w której czeka czyste łóżeczko i ciepła strawa. Na szczęście (?) po drodze spotkaliśmy tylko kawałek makaka (dokładnie łapę i ogon), mnóstwo paskudnych i wielkich, czerwonych „bawełniaków” (tzw. cotton tree bugs) oraz zdechłą antylopę (podobno zabił ją tygrys, pan przewodnik usiłował nam nawet pokazać zadaną ranę, ale było tam tyle robali i tak potwornie śmierdziało, że jakoś niezbyt dokładnie się przyjrzałam; Kamil natomiast miał teorię, że ktoś tę antylopę tu podrzucił, żeby zapewnić turystom emocje).
Tego wieczoru emocji dostarczyła nam jeszcze wielka ropucha, która upodobała sobie miejsce na nocleg pod łóżkiem Ani ku niezadowoleniu i mimo zdecydowanego sprzeciwu właścicielki łóżka.
Rankiem następnego dnia wybraliśmy się na przejażdżkę na słoniu. Dla mnie to wielkie rozczarowanie. Jakoś nigdy nie bawiły mnie bezcelowe przejażdżki na zwierzętach – nie chciałam wsiąść na osła czy wielbłąda tylko po to, żeby sobie pojeździć. Gdyby to był udział w prawdziwej karawanie, albo jedyny transport do jakiegoś konkretnego celu, to owszem, czemu nie. Ale tylko spacer? Nie, dziękuję. Urokowi słonia jednak uległam. Te zwierzaki są (z wyglądu przynajmniej) tak sympatyczne, wdzięczne i zabawne, że nie mogłam się oprzeć. I szybko tego pożałowałam. Każdy słoń ma na grzbiecie drewnianą platformę z poręczami. Mieści się tam czterech pasażerów. Słonia „dosiada” się że specjalnej platformy z drabiną. Kontakt ze zwierzęciem podczas przejażdżki jest praktycznie żadny. W zależności od miejsca, które się zajmuje widac tylko czubek głowy słonia lub kawałek jego pupy i ogona. W dodatku nasz słoń był wyjątkowo krnąbrny, lub też nasz woźnica – do kitu. W każdym razie współpraca nie układała się poprawnie. Słoń chodził tam gdzie chciał (spacer odbywał się w lesie) i robił to co chciał (czyli głównie drapał się w trąbę za pomocą drzewa lub wkładał sobie do pyska gałęzie za pomocą trąby 😉 Wtedy to woźnica okładał biednego słonia drewnianą pałką po głowie i kopał go za uszami, a mi się to bardzo nie podobało. Słoniowi również (choć podobno nic czuł uderzeń, bo ma twardą głowę i grubą, słoniową skórę). Skończyło się na tym, że po 15 minutach (przejażdżka miała trwać 2 godziny) poprosiliśmy pana woźnicę, żeby zawrócił. Pozytywy przejażdżki – zobaczyliśmy dużo małp oraz „jak sika słoń” (dużo sika i długo).