20101010 Jezioro Tilicho
Jesteśmy teraz we czwórkę – już z Hanką i Kamilem. Wyruszamy do jeziora wczesnym rankiem. Trasa ma nam zająć trzy dni: pierwszego trzeba dojść do base camp pod jeziorem (4200 m), kolejnego dnia chcemy iść do jeziora (4900 m. – Nepalczycy twierdzą, że to najwyżej położone jezioro na świecie) i zejść do hoteliku poniżej base camp (4000 m). Kolejnego dnia mamy wrócić na główny szlak Annapurny i złapać Anię gdzieś po drodze, żeby dalej kontynuować marsz wspólnie.
Do Tilicho base camp prowadzą dwa szlaki – dolny i górny. My wybieramy (z lenistwa) ten dolny. Nie jest to kaszka z mleczkiem. Idziemy długo, a trasa jest trudna. Długi odcinek wiedzie przez osuwiska. Krajobraz jest iście księżycowy (dla mnie najpiękniejszy na całej trasie). Ścieżka jest wąziutka i biegnie po osypujących się piargach (a miejscami nie ma jej wcale, bo jest zasypana). W dole kilkusetmetrowe urwisko, ponad nami wysoko szczyty gór, z których lecą kamole. Idziemy ostrożnie, trochę przestraszeni, pierońsko zmęczeni, wypluwamy płuca. Nasze buty trekkingowe na szczęście całkiem nieźle trzymają się podłoża, bardzo pomagają też kijki trekkingowe. Jesteśmy dumni i bladzi, że pokonujemy tak trudny szlak. I wtedy z naprzeciwka w podskokach nadbiegają lokalsi – w klapkach, bez żadnego sprzętu, niektórzy dźwigają jakieś ciężary na głowie. Chyba jednak nie jesteśmy tacy „twardzi” jak nam się zdawało 😉
Do base camp docieram najpierw ja z Kamilem. Załatwiamy noclegi (ostatnie 4 łóżka) i czekamy aż dogonią nas Kuba z Hanką. Hania zaczyna czuć wysokość – niby nic się nie dzieje, ale nie ma „powera”, musi chodzić wolniej. Dopiero później okazuje się, że plecak Hanki był cholernie ciężki (mimo, że rozmiarami nie odbiegał od mojego, nawet trochę mniejszy się wydawał). Taki ciężar z pewnością ją spowalniał (nasza Hania to „kawał baby” – niecałe 50 kg…), ale nie pisnęła nawet słówka.
Następnego ranka budzimy się, a za oknem śnieg. Padało całą noc. Zapada decyzja, że do jeziora idą tylko chłopaki. Hanka boi się, że będzie szła za wolno i nie zdążymy zrobić całej trasy. Ja postanawiam zostać z nią (nie żebym nie dała rady, czy była leniwa, oczywiście że nie!). Chłopaki ruszają o wschodzie słońca, my z Hanią jemy jeszcze na spokojnie śniadanie, czytamy gazetki (przywiezione z Polski) i postanawiamy „schodzić” szlakiem górnym. „Schodzimy” najpierw 700 w górę po piargach. Naprawdę mamy dosyć, ale jak już podejście się kończy widoki są przepiękne. Potem szlak wiedzie cały czas po płaskim, no może lekko w dół, aż do hoteliku, w którym mamy spędzić noc. Górny szlak, tak demonizowany przez wszystkie przewodniki i turystów, okazuje się dużo łatwiejszy technicznie niż ten dolny. Według mnie nie jest też tak widowiskowy. Oczywiście, jesteśmy 700 m wyżej niż dnia poprzedniego i cały czas mamy widok na całą dolinę i okoliczne szczyty (tak na marginesie, pogoda cały czas dopisuje). Jednak wczorajsza trasa to była przygoda!
Chłopaki docierają do hoteliku kilka godzin po nas. Jezioro bardzo im się podobało, ale niewiele więcej się dowiedziałyśmy. Tacy to byli rozmowni. Na pociechę dla was i dla nas – zdjęcia w galerii 🙂
W drodze powrotnej przez ‘Land Slajdy’ Kuba i Kamil byli świadkami niegroźnego wypadku – jeden z lokalsów stracił równowagę i upuścił swój ładunek – drewniane bale. Drewno zleciało w dół jakieś 200 m., tragarzowi nic się nie stało. Kubie było przykro, że chłopak stracił towar, który wniósł tak wysoko. Nic jednak z tych rzeczy – młody otrzepał się i zaczął schodzić te 200 m. w dół, żeby wciągnąć swoje drewno z powrotem na szlak…
Następnego dnia nieśpiesznie się wyszykowaliśmy i zeszliśmy na dół, do głównego szlaku. W wiosce Yak Kharka spotykamy się z Anią, która zawarła już sztamę z Nowozelandką (dygresja dla Kasi: Nowozelandka nazywała nas, w sensie – mnie i Kubę „skinny couple” 😉 i zarezerwowała dla wszystkich pokój (mieliśmy szczęście bo tłok tego dnia w wiosce był ogromny i część ludzi nie miała gdzie nocować).
Read MoreDo Tilicho base camp prowadzą dwa szlaki – dolny i górny. My wybieramy (z lenistwa) ten dolny. Nie jest to kaszka z mleczkiem. Idziemy długo, a trasa jest trudna. Długi odcinek wiedzie przez osuwiska. Krajobraz jest iście księżycowy (dla mnie najpiękniejszy na całej trasie). Ścieżka jest wąziutka i biegnie po osypujących się piargach (a miejscami nie ma jej wcale, bo jest zasypana). W dole kilkusetmetrowe urwisko, ponad nami wysoko szczyty gór, z których lecą kamole. Idziemy ostrożnie, trochę przestraszeni, pierońsko zmęczeni, wypluwamy płuca. Nasze buty trekkingowe na szczęście całkiem nieźle trzymają się podłoża, bardzo pomagają też kijki trekkingowe. Jesteśmy dumni i bladzi, że pokonujemy tak trudny szlak. I wtedy z naprzeciwka w podskokach nadbiegają lokalsi – w klapkach, bez żadnego sprzętu, niektórzy dźwigają jakieś ciężary na głowie. Chyba jednak nie jesteśmy tacy „twardzi” jak nam się zdawało 😉
Do base camp docieram najpierw ja z Kamilem. Załatwiamy noclegi (ostatnie 4 łóżka) i czekamy aż dogonią nas Kuba z Hanką. Hania zaczyna czuć wysokość – niby nic się nie dzieje, ale nie ma „powera”, musi chodzić wolniej. Dopiero później okazuje się, że plecak Hanki był cholernie ciężki (mimo, że rozmiarami nie odbiegał od mojego, nawet trochę mniejszy się wydawał). Taki ciężar z pewnością ją spowalniał (nasza Hania to „kawał baby” – niecałe 50 kg…), ale nie pisnęła nawet słówka.
Następnego ranka budzimy się, a za oknem śnieg. Padało całą noc. Zapada decyzja, że do jeziora idą tylko chłopaki. Hanka boi się, że będzie szła za wolno i nie zdążymy zrobić całej trasy. Ja postanawiam zostać z nią (nie żebym nie dała rady, czy była leniwa, oczywiście że nie!). Chłopaki ruszają o wschodzie słońca, my z Hanią jemy jeszcze na spokojnie śniadanie, czytamy gazetki (przywiezione z Polski) i postanawiamy „schodzić” szlakiem górnym. „Schodzimy” najpierw 700 w górę po piargach. Naprawdę mamy dosyć, ale jak już podejście się kończy widoki są przepiękne. Potem szlak wiedzie cały czas po płaskim, no może lekko w dół, aż do hoteliku, w którym mamy spędzić noc. Górny szlak, tak demonizowany przez wszystkie przewodniki i turystów, okazuje się dużo łatwiejszy technicznie niż ten dolny. Według mnie nie jest też tak widowiskowy. Oczywiście, jesteśmy 700 m wyżej niż dnia poprzedniego i cały czas mamy widok na całą dolinę i okoliczne szczyty (tak na marginesie, pogoda cały czas dopisuje). Jednak wczorajsza trasa to była przygoda!
Chłopaki docierają do hoteliku kilka godzin po nas. Jezioro bardzo im się podobało, ale niewiele więcej się dowiedziałyśmy. Tacy to byli rozmowni. Na pociechę dla was i dla nas – zdjęcia w galerii 🙂
W drodze powrotnej przez ‘Land Slajdy’ Kuba i Kamil byli świadkami niegroźnego wypadku – jeden z lokalsów stracił równowagę i upuścił swój ładunek – drewniane bale. Drewno zleciało w dół jakieś 200 m., tragarzowi nic się nie stało. Kubie było przykro, że chłopak stracił towar, który wniósł tak wysoko. Nic jednak z tych rzeczy – młody otrzepał się i zaczął schodzić te 200 m. w dół, żeby wciągnąć swoje drewno z powrotem na szlak…
Następnego dnia nieśpiesznie się wyszykowaliśmy i zeszliśmy na dół, do głównego szlaku. W wiosce Yak Kharka spotykamy się z Anią, która zawarła już sztamę z Nowozelandką (dygresja dla Kasi: Nowozelandka nazywała nas, w sensie – mnie i Kubę „skinny couple” 😉 i zarezerwowała dla wszystkich pokój (mieliśmy szczęście bo tłok tego dnia w wiosce był ogromny i część ludzi nie miała gdzie nocować).