20101009 do Manang
Uradziliśmy, że Ania będzie szła razem z Liann i Jun oraz ich przewodnikami, a my z Kubą „przyciśniemy” i dogonimy Hankę z Kamilem, żeby razem z nimi wybrać się do jeziora. Mamy w stosunku do nich tylko jeden dzień opóźnienia, więc nie jest tak źle. Razem z Andrzejem wyruszamy z samego rana. Okazuje się, że na dziś przypada najpiękniejszy (do tej pory) odcinek szlaku. Zupełnie zmienia się krajobraz – jest teraz jesiennie i wysokogórsko wdrapaliśmy się już ponad 3 tys m. npm), bajecznie kolorowo. Drzewa i krzewy mienią się kolorami – żółty, cderwony, brązowy. Do tego chmury, które zalegały wczoraj bardzo nisko rozproszyły się i odsłoniły widoki na okoliczne 7 i 8- tysięczni ki (widać masyw Annapurny, i Manaslu) Powinniśmy iść szybko, ale co chwila zatrzymujemy się, żeby podziwiać widoki i strzelić fotkę. Wreszcie docieramy do malowniczej wioski Humde.
Jest położona na czymś w rodzaju plateau, lub bardzo szerokiej doliny. Tak szerokiej (i długiej), że zmieściło się tu lotnisko. Ale chyba musieli by mnie ogłuszyć, żeby dało się mnie gdziekolwiek wysłać z takiego lotniska. Pas startowy to kawałek trawiastego pola – nadaje się tylko dla małych samolotów śmigłowych (podobno, bo według moich obserwacji nadaje się wyłącznie na pastwisko dla jaków). Jemy pyszny obiadek na dachu knajpy z widokiem na pas startowy (nic nie wylądowało, a nie nie wystartowało w tym czasie) i góry i ruszamy w dalszą drogę.
Tego dnia mamy na trasie kilka przygód. Najpierw spotykamy ogromne stado jaków przeprawiające się przez rwącą, górską rzekę. Pasterze chcieli koniecznie zmusić jaki do przejścia po małym, drewnianym mostku, ale niektórym egzemplarzom nie w smak była taka perspektywa. Co bardziej wyzwolone jednostki zdecydowały, ku przerażeniu opiekunów, przeprawić się wpław. Pokaźny samiec alfa postanowił przetrzeć szlak. Majestatycznie wkroczył do rzeki, ale czym wchodził głębiej, tym bardziej topniała jego odwaga. W końcu stracił równowagę i silny prąd porwał go w dół rzeki. Jako, że jak świetnym pływakiem jest (nie wspominając już o tym, że był naprawdę ogromny), udało mu się jednak wygramolić na drugi brzeg kilkaset metrów dalej. W ślad za nim podążyły młodsi koledzy, panie jakowe i dzieciaki. Te ostatnie miały mniej szczęścia w walce z prądem – całkiem nieźle się poturbowały i trochę podtopiły. Nie udało im się przedostać na drugi brzeg, ale na szczęście żadne z nich nie utonęło. Pasterze pozgarniali niedoszłych topielców z brzegu i zmusili do przejścia po mostku. Przedstawienie było interesujące. Niedługo potem napotkaliśmy dwóch lokasów próbujących przetransportować ogromne bale drewna. Miejscowy sposób na przenoszenie ciężarów – obwiązać towar szmatą i zamontować szmatę na głowie tak, żeby ciężar oprzeć na plecach. Dość karkołomna metoda, chyba nawet w dosłownym tego słowa znaczeniu 🙂 Miejscowi jednak zdają się chwalić sobie taki sposób transportu i są w stanie dźwigać nawet po 40 kilo na długich dystansach. Nasi tragarze chyba jednak przesadzili. Jeden z nich (suchy i niziutki) miał do przeniesienia ogromny ciężar o ogromnej objętości. Siedział na ziemi że szmatą na głowie, a jego towarzysz próbował dźwignąć jego drewno, żeby kolega mógł wstać. Na próżno. Śmiałek Andrzej postanowił przyjść im z pomocą. Na trzy cztery złapali z lokalsem drewniane bale i dźwignęli je do góry. Okazały się pierońsko ciężkie (może że 100 kilo?). Andrzej musiał odrzucić kijki trekkingowe i plecak i jakoś udało się podnieść ciężar odrobinę i umożliwić „suchemu” powstanie. Niestety, podczas tego manewru „suchy” zgubił obuwie w postaci klapka, próbował go nieudolnie założyć podczas gdy jego towarzysz i Andrzej wypruwali sobie żyły i niszczyli kręgosłupy, żeby ten ciężar utrzymać w górze. W końcu „suchy” machnął ręką na klapek i kazał opuścić sobie ładunek na plecy. Gdy tylko to robili, pod „suchym” ugięły się nóżki i runął jak długi n ziemię. Wystraszyliśmy się potwornie, ale na szczęście nic mu się nie stało. Patrzył na nas szklanymi oczami, zadowolony i ubawiony. I w tym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że jest pijany w sztok! „Too much beer” – powiedział i wesoło się uśmiechnął. Jego kompan też był pijaniutki. Postanowiliśmy zostawić ich z tym kramem. I tylko zastanawialiśmy się jak oni dotarli do miejsca, w którym ich spotkaliśmy? To było dosyć daleko od wioski, a drewno, które nieśli było tak ciężkie, że i czterech silnych facetów miałoby problem z jego przetransportowaniem. No cóż, na zawsze pozostanie to dla nas zagadką 🙂
Do Manang, celu naszej dzisiejszej podróży, docieramy tuż przed zmrokiem (Kuba po drodze bawił się jeszcze z dzieciakami zjeżdżając po kamiennej zjeżdżalni, a potem eksplorowaliśmy wioskową piekarnię – najpyszniejsze ciasto marchewkowe i czekoladowe na trasie
Read MoreJest położona na czymś w rodzaju plateau, lub bardzo szerokiej doliny. Tak szerokiej (i długiej), że zmieściło się tu lotnisko. Ale chyba musieli by mnie ogłuszyć, żeby dało się mnie gdziekolwiek wysłać z takiego lotniska. Pas startowy to kawałek trawiastego pola – nadaje się tylko dla małych samolotów śmigłowych (podobno, bo według moich obserwacji nadaje się wyłącznie na pastwisko dla jaków). Jemy pyszny obiadek na dachu knajpy z widokiem na pas startowy (nic nie wylądowało, a nie nie wystartowało w tym czasie) i góry i ruszamy w dalszą drogę.
Tego dnia mamy na trasie kilka przygód. Najpierw spotykamy ogromne stado jaków przeprawiające się przez rwącą, górską rzekę. Pasterze chcieli koniecznie zmusić jaki do przejścia po małym, drewnianym mostku, ale niektórym egzemplarzom nie w smak była taka perspektywa. Co bardziej wyzwolone jednostki zdecydowały, ku przerażeniu opiekunów, przeprawić się wpław. Pokaźny samiec alfa postanowił przetrzeć szlak. Majestatycznie wkroczył do rzeki, ale czym wchodził głębiej, tym bardziej topniała jego odwaga. W końcu stracił równowagę i silny prąd porwał go w dół rzeki. Jako, że jak świetnym pływakiem jest (nie wspominając już o tym, że był naprawdę ogromny), udało mu się jednak wygramolić na drugi brzeg kilkaset metrów dalej. W ślad za nim podążyły młodsi koledzy, panie jakowe i dzieciaki. Te ostatnie miały mniej szczęścia w walce z prądem – całkiem nieźle się poturbowały i trochę podtopiły. Nie udało im się przedostać na drugi brzeg, ale na szczęście żadne z nich nie utonęło. Pasterze pozgarniali niedoszłych topielców z brzegu i zmusili do przejścia po mostku. Przedstawienie było interesujące. Niedługo potem napotkaliśmy dwóch lokasów próbujących przetransportować ogromne bale drewna. Miejscowy sposób na przenoszenie ciężarów – obwiązać towar szmatą i zamontować szmatę na głowie tak, żeby ciężar oprzeć na plecach. Dość karkołomna metoda, chyba nawet w dosłownym tego słowa znaczeniu 🙂 Miejscowi jednak zdają się chwalić sobie taki sposób transportu i są w stanie dźwigać nawet po 40 kilo na długich dystansach. Nasi tragarze chyba jednak przesadzili. Jeden z nich (suchy i niziutki) miał do przeniesienia ogromny ciężar o ogromnej objętości. Siedział na ziemi że szmatą na głowie, a jego towarzysz próbował dźwignąć jego drewno, żeby kolega mógł wstać. Na próżno. Śmiałek Andrzej postanowił przyjść im z pomocą. Na trzy cztery złapali z lokalsem drewniane bale i dźwignęli je do góry. Okazały się pierońsko ciężkie (może że 100 kilo?). Andrzej musiał odrzucić kijki trekkingowe i plecak i jakoś udało się podnieść ciężar odrobinę i umożliwić „suchemu” powstanie. Niestety, podczas tego manewru „suchy” zgubił obuwie w postaci klapka, próbował go nieudolnie założyć podczas gdy jego towarzysz i Andrzej wypruwali sobie żyły i niszczyli kręgosłupy, żeby ten ciężar utrzymać w górze. W końcu „suchy” machnął ręką na klapek i kazał opuścić sobie ładunek na plecy. Gdy tylko to robili, pod „suchym” ugięły się nóżki i runął jak długi n ziemię. Wystraszyliśmy się potwornie, ale na szczęście nic mu się nie stało. Patrzył na nas szklanymi oczami, zadowolony i ubawiony. I w tym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że jest pijany w sztok! „Too much beer” – powiedział i wesoło się uśmiechnął. Jego kompan też był pijaniutki. Postanowiliśmy zostawić ich z tym kramem. I tylko zastanawialiśmy się jak oni dotarli do miejsca, w którym ich spotkaliśmy? To było dosyć daleko od wioski, a drewno, które nieśli było tak ciężkie, że i czterech silnych facetów miałoby problem z jego przetransportowaniem. No cóż, na zawsze pozostanie to dla nas zagadką 🙂
Do Manang, celu naszej dzisiejszej podróży, docieramy tuż przed zmrokiem (Kuba po drodze bawił się jeszcze z dzieciakami zjeżdżając po kamiennej zjeżdżalni, a potem eksplorowaliśmy wioskową piekarnię – najpyszniejsze ciasto marchewkowe i czekoladowe na trasie