20090119 Droga na Toubkal
W drodze w góry Atlasu zatrzymaliśmy się w Ouarzazate – nie mieliśmy tego wcześniej w planie, ale do miasteczka dotarliśmy grubo po zmroku i nie było sensu pchać się dalej do Marrakeszu, zwłaszcza, ze dotarlibyśmy tam w środku nocy (co nie stawia turystów w dogodnej pozycji w trakcie negocjowania ceny noclegu) a pogoda nadal była kapryśna i nie mieliśmy pewności, ze przełęcz Tizi-n-Tichka będzie przejezdna. Zadekowaliśmy się w pierwszym lepszym hoteliku w pobliżu dworca (obskurny i wcale nie taki tani) i tam spędziliśmy noc. Rankiem zjedliśmy śniadanie w jednym z kawiarnianych ogródków (burżujsku) i postanowiliśmy połazić po mieście i zwiedzić tutejsza kazbę (jakąś przecież trzeba w Maroku zobaczyć, a ta w Ouarzazate należy podobno do najwspanialszych, największych i najlepiej zachowanych).
Niewtajemniczonym wyjaśniam, ze kazba to zabytkowa forteca, dawna siedzibą miejska. Wizyta okazała się trafiona – kazba bardzo nam się spodobała (szczególnie oryginalne, piękne, drewniane drzwi). Najciekawszym elementem było olbrzymie (chyba wielopoziomowe) bocianie gniazdo. Byliśmy przekonani, ze to właśnie w tym bocianim wieżowcu pomieszkują nasze polskie bociany kiedy są na urlopie w ciepłych krajach. Zachwycił nas tez widok z górnych izb kazby, który rozprzestrzeniając się na odlegle, ośnieżone szczyty Atlasu – cel naszej podróży.
W Kazbie zabawiliśmy trochę dłużej niż planowaliśmy. Żeby zdążyć na autobus musieliśmy wziąć taksówkę, ale to i tak na niewiele się zdało – na dworcu okazało się, ze na nasz autobus nie ma już biletów, skończyły się miejsca… Pluliśmy sobie w brodę, ze nie kupiliśmy biletów z rana, mięliśmy przecież mnóstwo czasu a nasz hotel był tuz przy dworcu. Bardzo zależało nam na opuszczeniu Ouarzazate wczesnym popołudniem, wiec nie mięliśmy wyboru – zostało nam tylko Grande taxi. Co wcale nie okazała się takie źle. Jak zwykle mięliśmy dużo szczęścia – od razu trafiliśmy na auto, w którym brakowało tylko dwóch pasażerów, czyli nas 🙂 Do Marrakeszu dotarliśmy dużo szybciej niż autobus, a po drodze udało nam się jeszcze skosztować smakowitej baraniny z przydrożnego baru. Tym razem przełęcz Tizi-n-Tichka przekraczaliśmy za dnia, wiec nie było żadnych problemów ‘technicznych”, za to mogliśmy podziwiać wspaniale widoki i malownicza górska drogę.
Również tym razem Marrakesz postanowiliśmy załatwić tranzytem, zostawiając sobie zwiedzanie miasta na sam koniec wyprawy. Musieliśmy “jedynie” przedostać się z postoju taksówek na drugi koniec Medyny – do miejsca, z którego odjeżdża transport w kierunku Imlilu i Toubkala. Łatwo powiedzieć. Medyna w Marrakeszu przypomina te z Casablanki, tylko, ze jest dużo większa, uliczki ma mniejsze i bardziej poplątane (tabliczek z nazwami ulic na budkach nie widzisz, mimo, ze w przewodniku, nazwy ulic owszem, widnieją), jest na nich cały tłum turystów, którzy generują jeszcze większy tłum tubylców, wszelkiej maści handlarzy, ciekawskich, naciągaczy, pokazywaczy dróg, naganiaczy hotelowych i restauracyjnych – istny mętlik z galimatiasem. Bez kompasu ani rusz, a nawet z nim mięliśmy problemy, żeby odnaleźć właściwa drogę. Zwłaszcza, ze ciążyły nam 20-kilogramowe plecaki (Kuba posiadał nawet dwa). W końcu po dwóch godzinach przepychania się przez tłum i odganiania natrętów znaleźliśmy wyjście z labiryntu. Z trudem odnaleźliśmy miejsce, z którego wyrusza transport w góry (niech żyje Lonely Planet!) i jak zwykle fartownie złapaliśmy ostatnia, zagubiona taksówkę, której do szczęścia brakowało tylko nas i ruszyliśmy w Atlas.
Do Asni dotarliśmy kolo 22:00 – wszędzie ciemno i zimno, wszystkie budy z jedzeniem pozamykane a my głodni, brudni, zmarznięci i zmęczeni… Już na postoju dopadło nas dwóch miejscowych naganiaczy ze swoja mantra – tu nie ma żadnych hoteli, nie znajdziemy noclegu, jest niebezpiecznie, wiec koniecznie musimy oddać się w ich opiekę i nocować w ich domu za horrendalna sumę. Ja miałam focha, bo źle się czułam i te noc (ostatnia przed nuraniem w górach) chciałam spędzić w przytulnym, ciepłym, czystym hoteliku z ciepła woda i pysznym jedzonkiem – jednym słowem idealny nastrój do targowania 🙂 Moja obojętność przyczyniła się do znacznego spadku ceny już na wstępie. Ostatecznie zdecydowaliśmy się jednak na oglądanie domostwa – w okolicy rzeczywiście noclegowni ani widu ani słychu, a pora coraz późniejsza. Wspaniały dom okazał się rudera z betonowym klepiskiem, zgniłymi materacami i ogólnym syfem, niespotykanym nawet jak na standardy marokańskie. Kategorycznie odmówiłam współpracy (mimo, iż początkowa cena zmalała czterokrotnie i dorzucono jeszcze kolacje) – wołałam już spać w namiocie. Odwrót był na tyle intensywny, ze sturlałam się betonowego podestu i kamoli (robiących za schody) na łeb na szyje i zostałam przygnieciona moim 20-kilogramowym plecorem. Upadek efektowny, na szczęście niezbyt groźny. Rozbita głową siniak na czole i spektakularne kłęby powyrywanych włosów oraz moje łzy zrobiły wrażenie na naganiaczach – od razu pokazali nam drogę do pobliskiego schroniska młodzieżowego (dokładne miejsce zaznaczone na Google mapce), żeby jak najszybciej pozbyć się poturbowanego i beczącego problemu. Reszta nocy minęła spokojnie. Rankiem dołączył do nas Mariusz i we trojkę udaliśmy się do Imlilu – na podbój gór.
Read MoreNiewtajemniczonym wyjaśniam, ze kazba to zabytkowa forteca, dawna siedzibą miejska. Wizyta okazała się trafiona – kazba bardzo nam się spodobała (szczególnie oryginalne, piękne, drewniane drzwi). Najciekawszym elementem było olbrzymie (chyba wielopoziomowe) bocianie gniazdo. Byliśmy przekonani, ze to właśnie w tym bocianim wieżowcu pomieszkują nasze polskie bociany kiedy są na urlopie w ciepłych krajach. Zachwycił nas tez widok z górnych izb kazby, który rozprzestrzeniając się na odlegle, ośnieżone szczyty Atlasu – cel naszej podróży.
W Kazbie zabawiliśmy trochę dłużej niż planowaliśmy. Żeby zdążyć na autobus musieliśmy wziąć taksówkę, ale to i tak na niewiele się zdało – na dworcu okazało się, ze na nasz autobus nie ma już biletów, skończyły się miejsca… Pluliśmy sobie w brodę, ze nie kupiliśmy biletów z rana, mięliśmy przecież mnóstwo czasu a nasz hotel był tuz przy dworcu. Bardzo zależało nam na opuszczeniu Ouarzazate wczesnym popołudniem, wiec nie mięliśmy wyboru – zostało nam tylko Grande taxi. Co wcale nie okazała się takie źle. Jak zwykle mięliśmy dużo szczęścia – od razu trafiliśmy na auto, w którym brakowało tylko dwóch pasażerów, czyli nas 🙂 Do Marrakeszu dotarliśmy dużo szybciej niż autobus, a po drodze udało nam się jeszcze skosztować smakowitej baraniny z przydrożnego baru. Tym razem przełęcz Tizi-n-Tichka przekraczaliśmy za dnia, wiec nie było żadnych problemów ‘technicznych”, za to mogliśmy podziwiać wspaniale widoki i malownicza górska drogę.
Również tym razem Marrakesz postanowiliśmy załatwić tranzytem, zostawiając sobie zwiedzanie miasta na sam koniec wyprawy. Musieliśmy “jedynie” przedostać się z postoju taksówek na drugi koniec Medyny – do miejsca, z którego odjeżdża transport w kierunku Imlilu i Toubkala. Łatwo powiedzieć. Medyna w Marrakeszu przypomina te z Casablanki, tylko, ze jest dużo większa, uliczki ma mniejsze i bardziej poplątane (tabliczek z nazwami ulic na budkach nie widzisz, mimo, ze w przewodniku, nazwy ulic owszem, widnieją), jest na nich cały tłum turystów, którzy generują jeszcze większy tłum tubylców, wszelkiej maści handlarzy, ciekawskich, naciągaczy, pokazywaczy dróg, naganiaczy hotelowych i restauracyjnych – istny mętlik z galimatiasem. Bez kompasu ani rusz, a nawet z nim mięliśmy problemy, żeby odnaleźć właściwa drogę. Zwłaszcza, ze ciążyły nam 20-kilogramowe plecaki (Kuba posiadał nawet dwa). W końcu po dwóch godzinach przepychania się przez tłum i odganiania natrętów znaleźliśmy wyjście z labiryntu. Z trudem odnaleźliśmy miejsce, z którego wyrusza transport w góry (niech żyje Lonely Planet!) i jak zwykle fartownie złapaliśmy ostatnia, zagubiona taksówkę, której do szczęścia brakowało tylko nas i ruszyliśmy w Atlas.
Do Asni dotarliśmy kolo 22:00 – wszędzie ciemno i zimno, wszystkie budy z jedzeniem pozamykane a my głodni, brudni, zmarznięci i zmęczeni… Już na postoju dopadło nas dwóch miejscowych naganiaczy ze swoja mantra – tu nie ma żadnych hoteli, nie znajdziemy noclegu, jest niebezpiecznie, wiec koniecznie musimy oddać się w ich opiekę i nocować w ich domu za horrendalna sumę. Ja miałam focha, bo źle się czułam i te noc (ostatnia przed nuraniem w górach) chciałam spędzić w przytulnym, ciepłym, czystym hoteliku z ciepła woda i pysznym jedzonkiem – jednym słowem idealny nastrój do targowania 🙂 Moja obojętność przyczyniła się do znacznego spadku ceny już na wstępie. Ostatecznie zdecydowaliśmy się jednak na oglądanie domostwa – w okolicy rzeczywiście noclegowni ani widu ani słychu, a pora coraz późniejsza. Wspaniały dom okazał się rudera z betonowym klepiskiem, zgniłymi materacami i ogólnym syfem, niespotykanym nawet jak na standardy marokańskie. Kategorycznie odmówiłam współpracy (mimo, iż początkowa cena zmalała czterokrotnie i dorzucono jeszcze kolacje) – wołałam już spać w namiocie. Odwrót był na tyle intensywny, ze sturlałam się betonowego podestu i kamoli (robiących za schody) na łeb na szyje i zostałam przygnieciona moim 20-kilogramowym plecorem. Upadek efektowny, na szczęście niezbyt groźny. Rozbita głową siniak na czole i spektakularne kłęby powyrywanych włosów oraz moje łzy zrobiły wrażenie na naganiaczach – od razu pokazali nam drogę do pobliskiego schroniska młodzieżowego (dokładne miejsce zaznaczone na Google mapce), żeby jak najszybciej pozbyć się poturbowanego i beczącego problemu. Reszta nocy minęła spokojnie. Rankiem dołączył do nas Mariusz i we trojkę udaliśmy się do Imlilu – na podbój gór.