20090111 Todra
Pierwszy poranek w Todrze przywitał nas wichura i śnieżyca. Palmy oblepione śniegiem – typowo afrykański krajobraz, zwłaszcza plamy wyglądały ciekawie w tych okolicznościach przyrody.
Postanowiliśmy zbojkotować wspinanie i udać się na rekonesans. Oczywiście w zaczęliśmy od wygłupów pozując do zdjęć. Potem mały trekking w Małym Kanionie. Dzien. upłynął nam przyjemnie na łażeniu po górach, podziwianiu widoków i próbowaniu swoich sil na napotykanych boulderkach.
W zdumienie wprawił nas mały Berber, który gdy tylko nas zobaczył (pasł razem z ojcem kozy na zboczu) przebiegł dobre kilkaset metrów, żeby wskazać nam Dore. W sumie to nic nadzwyczajnego bo wiadomo, że od turystów cos tam się uda wydębić (dostał jakieś grosiki i polskie krówki), nadzwyczajne natomiast było jego obuwie, tak o dwa numery za duże skórzane pantofle (niezły kontrast przy naszych traperach) założone na gołe stopy.
Do hotelu wróciliśmy zmęczeni i zmarznięci, ale zadowoleni. Humory zepsuła nam prognoza pogody – nie zanosiło się na poprawę przez następne trzy dni. Zapadła decyzja, że jeśli kolejnego dnia Bedzie sypać śnieg to spróbujemy przenieść się do Antyatlasu i tam szukać wspinaczkowego szczęścia.
Na szczęście poniedziałek okazał się pięknym, słonecznym dniem. Śnieg stopniał błyskawicznie a skały wyschły. Pozostał co prawda dokuczliwy, chłodny wiatr, ale to nie stanowiło dla nas przeszkody – ruszyliśmy się powspinac (lub w przypadku niektórych – powisiec na „wędce”). Trzeba przyznać, że Todra to prawdziwa Mekka dla wspinaczy (i pretendentów na wspinaczy). Każdy znajdzie tu dla siebie cos odpowiedniego – drogi jedno- i wielowyciagowe o każdej skali trudności, obite i nie, nasłonecznione lub zacienione, bouldery, przewiechy i co tylko sobie można wymarzyć. Skala ostra, w niektórych miejscach krucha, za to o świetnej przyczepności (tarcie tak dobre, że starliśmy sobie wszyscy dłonie do mięska, ale co tam J). Obfitość dróg tak wielka, że można by tu spędzić kilka miesięcy i cały czas próbować nowych tras. Jedyny mankament to brak przewodników wspinaczkowych po regionie. A właściwie lepiej powiedzieć – brak tych przewodników w europejskich sklepach i w Internecie. Nie ma wiec szans, żeby zaplanować cos konkretnego w domu. Za to na miejscu można nabyć prawdziwe cudeńko – przewodnik z opisem wszystkich dróg ręcznie napisany i narysowany przez miejscowego wspinacza, Hassana. Bardzo rzetelny i dokładny. Przy okazji zakupu można zaprzyjaźnić się z autorem, co może, jak w naszym przypadku, zaowocować nawet wspólnym wspinaniem.
Kolejne cztery dni w Todrze upłynęły przyjemnie i… zbyt szybko. Trochę się wspinaliśmy, trochę leniuchowaliśmy, na przemian wygrzewaliśmy się na słońcu i marźliśmy. Poznaliśmy miejscowych Berberów – bardzo przyjaźni ludzie. Chętnie zapraszali nas do wspólnego biesiadowania przy ogniskach, na wieczorne imprezy bebniarskie, niektórzy wspinali się z nami. Co ciekawe, wielu z nich nie potrafi czytać i pisać, każdy natomiast jest w stanie dogadać się w pięciu językach, włączając w to japoński. Posiadają tez zaskakująca znajomość polskiego, zwłaszcza jeśli chodzi o wyłudzanie Żubrówki. Napitek ten jest tu niezwykle ceniony, a jego posiadacze zyskują natychmiastowa sympatie tubylców. Na wszystkie moje wyprawy zabieram kilka „piersióweczek” żubrówki i jeszcze nigdy się nie zawiodłam (fakt, że do tej pozy podróżowałam głownie na wschód, do Rosji i byłych państw ZSRR 😉 – jest to najlepszy prezent, pamiątka i „przelamywacz lodów”. Polska wódka zdała egzamin i tym razem. Berberowie z Todry, są niezwykle przyjaźni, otwarci i „imprezowi”. Wieczorne biesiady przy piciu Żubrówki, paleniu tytoniu i innych specyfików, wspólne śpiewy, gra na bębnach i afrykańskich instrumentach na długo pozostaną w pamięci. Warto dodać, że jak tylko okazało się, że pogoda pozwoli na dłuższy pobyt w Todrze zdecydowaliśmy się na zmianę hotelu. Z naszej „wypasionej” i nastawionej na turystów Yasminy przenieśliśmy się do skromnego pokoju w rodzinnym pensjonacie Panoramique, własności Mohy – sympatycznego przybysza z Burkinafaso, u którego zwykle zatrzymują się przyjezdni z Polski. W domu Mohy panował swojski, rodzinny klimat. Co ważne, budynek położony był wysoko na skalach, był wiec bardzo nasłoneczniony i posiadał tarasy z pięknym widokiem na okolice. Jedzenie śniadania w takich warunkach to prawdziwa przyjemność.
Podczas naszego pobytu w Todrze zaprzyjaźniliśmy się z nielicznymi turystami z całego świata, w tym również z kilkoma Polakami. Dwóch z nich Karol i Kasper (z którymi zjedliśmy ‘Tagina’ w Jasminie) przywieźli swoje rowery do Maroka, bo jak sami piszą: “po obejrzeniu surowego krajobrazu Atlasu Wysokiego i piasków Sahary. Już nic nie mogło zmienić ich decyzji”. Chłopaki opisali swoja niezwykłą podróż na lamach Turystyki Rowerowej i w czerwcu ich opowieść zdobył tytlu: Wyprawy Numeru. Oczywiście nie powstrzymam się przed zacytowaniem tego jak opisali nasze spotkanie “U podnóża skal spotyka my niespodziewanie zapaleńców z Polski i długo dzielimy się wrażeniami przy wspólnej kolacji“. Jednak wszystko co dobre szybko się kończy. Ja i Kuba zdecydowaliśmy się opuścić Todre w piątek rano, żeby zobaczyć jeszcze Saharę przed atakiem na Toubkal. Maja, Sibi i Mario postanowili po wspinać się jeszcze kilka dni.
Read MorePostanowiliśmy zbojkotować wspinanie i udać się na rekonesans. Oczywiście w zaczęliśmy od wygłupów pozując do zdjęć. Potem mały trekking w Małym Kanionie. Dzien. upłynął nam przyjemnie na łażeniu po górach, podziwianiu widoków i próbowaniu swoich sil na napotykanych boulderkach.
W zdumienie wprawił nas mały Berber, który gdy tylko nas zobaczył (pasł razem z ojcem kozy na zboczu) przebiegł dobre kilkaset metrów, żeby wskazać nam Dore. W sumie to nic nadzwyczajnego bo wiadomo, że od turystów cos tam się uda wydębić (dostał jakieś grosiki i polskie krówki), nadzwyczajne natomiast było jego obuwie, tak o dwa numery za duże skórzane pantofle (niezły kontrast przy naszych traperach) założone na gołe stopy.
Do hotelu wróciliśmy zmęczeni i zmarznięci, ale zadowoleni. Humory zepsuła nam prognoza pogody – nie zanosiło się na poprawę przez następne trzy dni. Zapadła decyzja, że jeśli kolejnego dnia Bedzie sypać śnieg to spróbujemy przenieść się do Antyatlasu i tam szukać wspinaczkowego szczęścia.
Na szczęście poniedziałek okazał się pięknym, słonecznym dniem. Śnieg stopniał błyskawicznie a skały wyschły. Pozostał co prawda dokuczliwy, chłodny wiatr, ale to nie stanowiło dla nas przeszkody – ruszyliśmy się powspinac (lub w przypadku niektórych – powisiec na „wędce”). Trzeba przyznać, że Todra to prawdziwa Mekka dla wspinaczy (i pretendentów na wspinaczy). Każdy znajdzie tu dla siebie cos odpowiedniego – drogi jedno- i wielowyciagowe o każdej skali trudności, obite i nie, nasłonecznione lub zacienione, bouldery, przewiechy i co tylko sobie można wymarzyć. Skala ostra, w niektórych miejscach krucha, za to o świetnej przyczepności (tarcie tak dobre, że starliśmy sobie wszyscy dłonie do mięska, ale co tam J). Obfitość dróg tak wielka, że można by tu spędzić kilka miesięcy i cały czas próbować nowych tras. Jedyny mankament to brak przewodników wspinaczkowych po regionie. A właściwie lepiej powiedzieć – brak tych przewodników w europejskich sklepach i w Internecie. Nie ma wiec szans, żeby zaplanować cos konkretnego w domu. Za to na miejscu można nabyć prawdziwe cudeńko – przewodnik z opisem wszystkich dróg ręcznie napisany i narysowany przez miejscowego wspinacza, Hassana. Bardzo rzetelny i dokładny. Przy okazji zakupu można zaprzyjaźnić się z autorem, co może, jak w naszym przypadku, zaowocować nawet wspólnym wspinaniem.
Kolejne cztery dni w Todrze upłynęły przyjemnie i… zbyt szybko. Trochę się wspinaliśmy, trochę leniuchowaliśmy, na przemian wygrzewaliśmy się na słońcu i marźliśmy. Poznaliśmy miejscowych Berberów – bardzo przyjaźni ludzie. Chętnie zapraszali nas do wspólnego biesiadowania przy ogniskach, na wieczorne imprezy bebniarskie, niektórzy wspinali się z nami. Co ciekawe, wielu z nich nie potrafi czytać i pisać, każdy natomiast jest w stanie dogadać się w pięciu językach, włączając w to japoński. Posiadają tez zaskakująca znajomość polskiego, zwłaszcza jeśli chodzi o wyłudzanie Żubrówki. Napitek ten jest tu niezwykle ceniony, a jego posiadacze zyskują natychmiastowa sympatie tubylców. Na wszystkie moje wyprawy zabieram kilka „piersióweczek” żubrówki i jeszcze nigdy się nie zawiodłam (fakt, że do tej pozy podróżowałam głownie na wschód, do Rosji i byłych państw ZSRR 😉 – jest to najlepszy prezent, pamiątka i „przelamywacz lodów”. Polska wódka zdała egzamin i tym razem. Berberowie z Todry, są niezwykle przyjaźni, otwarci i „imprezowi”. Wieczorne biesiady przy piciu Żubrówki, paleniu tytoniu i innych specyfików, wspólne śpiewy, gra na bębnach i afrykańskich instrumentach na długo pozostaną w pamięci. Warto dodać, że jak tylko okazało się, że pogoda pozwoli na dłuższy pobyt w Todrze zdecydowaliśmy się na zmianę hotelu. Z naszej „wypasionej” i nastawionej na turystów Yasminy przenieśliśmy się do skromnego pokoju w rodzinnym pensjonacie Panoramique, własności Mohy – sympatycznego przybysza z Burkinafaso, u którego zwykle zatrzymują się przyjezdni z Polski. W domu Mohy panował swojski, rodzinny klimat. Co ważne, budynek położony był wysoko na skalach, był wiec bardzo nasłoneczniony i posiadał tarasy z pięknym widokiem na okolice. Jedzenie śniadania w takich warunkach to prawdziwa przyjemność.
Podczas naszego pobytu w Todrze zaprzyjaźniliśmy się z nielicznymi turystami z całego świata, w tym również z kilkoma Polakami. Dwóch z nich Karol i Kasper (z którymi zjedliśmy ‘Tagina’ w Jasminie) przywieźli swoje rowery do Maroka, bo jak sami piszą: “po obejrzeniu surowego krajobrazu Atlasu Wysokiego i piasków Sahary. Już nic nie mogło zmienić ich decyzji”. Chłopaki opisali swoja niezwykłą podróż na lamach Turystyki Rowerowej i w czerwcu ich opowieść zdobył tytlu: Wyprawy Numeru. Oczywiście nie powstrzymam się przed zacytowaniem tego jak opisali nasze spotkanie “U podnóża skal spotyka my niespodziewanie zapaleńców z Polski i długo dzielimy się wrażeniami przy wspólnej kolacji“. Jednak wszystko co dobre szybko się kończy. Ja i Kuba zdecydowaliśmy się opuścić Todre w piątek rano, żeby zobaczyć jeszcze Saharę przed atakiem na Toubkal. Maja, Sibi i Mario postanowili po wspinać się jeszcze kilka dni.