20090109 Casablanca
Czwartek (dzień wyjazdu) przezornie wzięłam wolny, ale i tak nie zdążyłam na spokojnie załatwić wszystkich spraw – ostatnie pranie i zakupy, wymiana gotówki, pakowanie – jak zwykle wszystko na ostatnia chwile, „na styk” i „odrobinę” nerwowo… Mimo to, zwarci i gotowi stawiamy się punktualnie na lotnisku.
Jeszcze tylko dzielimy się kanapkami (a właściwie to jesteśmy obdzielani przez zapobiegliwą Maję), zakupujemy w Baltonie napoje rozweselające (Kuba), które skwapliwie spożywamy na podłodze hali odlotów (wszyscy) i już możemy umierać że strachu podczas lotu (niech będzie – głównie Marta).
Bruksela wita śniegiem i mgłą. Busik hotelowy sprawnie przewozi nas na miejsce noclegu. Spędzamy miły wieczór gawędząc i planując kolejne dni marokańskiej przygody.
Rano, na lotnisku, w pierwszej kolejności nabywamy ‘amulety’ przeciwko ‘klątwie faraona’ w postaci 4 litrów wódki i ginu w plastikowych butelkach, potem zgodnie z harmonogramem, „łapiemy” samolot do Casablanki. Podróż mija na podziwianiu niesamowitego wschodu słońca i pogawędce z przemiłym starszym panem, Kanadyjczykiem, który mieszkał w Maroku przez trzydzieści lat. Dowiadujemy się wielu praktycznych i ciekawych rzeczy (petit taxi w Casa kosztuje 1-2 MAD od osoby i ani grosza więcej! – baaardzo przydatna wiedza – oraz, że warto poruszać się między miastami na pokładzie grande taxi).
Wszystkich, którzy spodziewają się pięknego, romantycznego, orientalnego miasta spotka zawód. Owszem, jest to największe i najnowocześniejsze miasto w Maroku, najbardziej przypomina tez zachodnioeuropejskie metropolie, ale okrzyków zachwytu nie wzbudza: trochę brudne, trochę brzydkie, trochę śmierdzi… Nam się jednak spodobało – głównie dlatego, ze jest zupełnie inne od miast, które odwiedziliśmy do tej pory. Wszystko było dla nas zadziwiające skały, kaktusy, palmy, budynki, dawno niewidziane słońce i… znaki
stopu.
A najbardziej zadziwiający jest ruch uliczny w Casa. Pełno tu różnej maści gruchotów załadowanych po brzegi ludźmi zwierzętami meblami i czym się tylko da. Kierowcy pędza na oślep trąbiąc (na tych co nie umieją jeździć, na tych co chcą przejść przez ulice, na tych co stoją na chodniku, na znajomych, na sklepy, bo się cieszą, generalnie trąbiąc nieustannie) i ignorując znaki oraz przepisy ruchu drogowego (czerwone światło to tutaj tylko sugestia, żeby ewentualnie zwolnic i dokładniej strąbić nielicznych śmiałków mających dość odwagi, żeby wtargnąć na jezdnie).
Nas jednak nie da się tak łatwo zniechęcić – łaziliśmy po mieście cały dzień. Odwiedziliśmy Medyne – tam znajdował się nasz hotel i tam skosztowaliśmy po raz pierwszy tutejszych owoców morza. Były to Shrimps & Fish w wydaniu low cost, znaczy się maleńkie rybki, panierowane i smażone w całości na głębokim tłuszczo w towarzystwie krewetek i kalmarów, podawane z brudnego gara w wytłuszczonym papierze wprost z ulicy. Lokalny przysmak przypadł do gustu i nam. Przy okazji wzbudziliśmy nie lada sensacje spożywając te ambrozje na krawężniku w jednej z uliczek (tak jakby nasze jasne włosy niebieskie oczy, blada cera i aparaty fotograficzne zwracały na nas zbyt małą uwagę).
Dygresja: nasz sposób zwiedzania miast odbiega nieco od tradycyjnego. Zamiast maratonu po zabytkach i „odhaczania” przewodnikowych namberłanów wolimy poszwendać się po mieście, poczuć jego klimat, wypić herbatkę w malej knajpce i podglądać codzienna krzątaninę tubylców, no i oczywiście delektować się miejscowa kuchnia.
Tak tez poznawaliśmy Case. Jedynym punktem na naszej liście atrakcji turystycznych był Meczet Hassana. Nie udało nam się niestety zobaczyć jego wnętrza (meczet w piątki jest niedostępny dla zwiedzających . A było co oglądać – gmach jest olbrzymi i pełen przepychu. Stoi nad samym brzegiem oceanu a od strony lądu okala go ogromny plac. Wszystko to robi wrażenie mimo, ze sam budynek nie jest klasycznie piękny i charakteryzuje się nieco „odpustowym” lookiem.
Zwiedzanie miasta zakończyliśmy kolacja w portowej restauracji „Port du Peche”. Tym razem był to lokal z trochę wyższej półki. Zostaliśmy uraczeni przepyszna zupa rybna i wspaniałymi owocami morza. Winko tez nam smakowało Ogólne rzecz biorąc – knajpa godna polecenia.
Zmęczeni całodziennym spacerem po mieście i ogromem wrażeń wróciliśmy do naszego hostelu na obrzeżach Medyny, pokrzepiliśmy się herbatka, rozegraliśmy partyjkę elektrowni (trzeba wiedzieć ze jesteśmy miłośnikami gier planszowych – głownie ich socjalnego aspektu 😉 i nie mogło ich wiec zabraknąć podczas podroży i położyliśmy grzecznie spać.
Następnego ranka zjedliśmy hotelowe śniadanie Zaserwowano nam miodek, serek topiony i marmoladę czyli – tradycyjne marokańskie śniadanie (często urozmaicane omletem – pycha, ale po 10 dniach wychodzi uchem…). Dobrze, ze z Polski zabraliśmy zapas pasztetów i kiełbasy, inaczej nie bardzo byśmy się najedli. Za to napoje podane do śniadania bardzo nam przypadły do gustu: kawa, świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy i pyszna herbatka z mięta zadowoliłyby
najbardziej wybredne podniebienia. Po śniadaniu sprawnie się spakowaliśmy i pojechaliśmy na dworzec kolejowy, żeby stamtąd ruszyć w dalsza drogę – przez Marrakesz do Todry.
Read MoreJeszcze tylko dzielimy się kanapkami (a właściwie to jesteśmy obdzielani przez zapobiegliwą Maję), zakupujemy w Baltonie napoje rozweselające (Kuba), które skwapliwie spożywamy na podłodze hali odlotów (wszyscy) i już możemy umierać że strachu podczas lotu (niech będzie – głównie Marta).
Bruksela wita śniegiem i mgłą. Busik hotelowy sprawnie przewozi nas na miejsce noclegu. Spędzamy miły wieczór gawędząc i planując kolejne dni marokańskiej przygody.
Rano, na lotnisku, w pierwszej kolejności nabywamy ‘amulety’ przeciwko ‘klątwie faraona’ w postaci 4 litrów wódki i ginu w plastikowych butelkach, potem zgodnie z harmonogramem, „łapiemy” samolot do Casablanki. Podróż mija na podziwianiu niesamowitego wschodu słońca i pogawędce z przemiłym starszym panem, Kanadyjczykiem, który mieszkał w Maroku przez trzydzieści lat. Dowiadujemy się wielu praktycznych i ciekawych rzeczy (petit taxi w Casa kosztuje 1-2 MAD od osoby i ani grosza więcej! – baaardzo przydatna wiedza – oraz, że warto poruszać się między miastami na pokładzie grande taxi).
Wszystkich, którzy spodziewają się pięknego, romantycznego, orientalnego miasta spotka zawód. Owszem, jest to największe i najnowocześniejsze miasto w Maroku, najbardziej przypomina tez zachodnioeuropejskie metropolie, ale okrzyków zachwytu nie wzbudza: trochę brudne, trochę brzydkie, trochę śmierdzi… Nam się jednak spodobało – głównie dlatego, ze jest zupełnie inne od miast, które odwiedziliśmy do tej pory. Wszystko było dla nas zadziwiające skały, kaktusy, palmy, budynki, dawno niewidziane słońce i… znaki
stopu.
A najbardziej zadziwiający jest ruch uliczny w Casa. Pełno tu różnej maści gruchotów załadowanych po brzegi ludźmi zwierzętami meblami i czym się tylko da. Kierowcy pędza na oślep trąbiąc (na tych co nie umieją jeździć, na tych co chcą przejść przez ulice, na tych co stoją na chodniku, na znajomych, na sklepy, bo się cieszą, generalnie trąbiąc nieustannie) i ignorując znaki oraz przepisy ruchu drogowego (czerwone światło to tutaj tylko sugestia, żeby ewentualnie zwolnic i dokładniej strąbić nielicznych śmiałków mających dość odwagi, żeby wtargnąć na jezdnie).
Nas jednak nie da się tak łatwo zniechęcić – łaziliśmy po mieście cały dzień. Odwiedziliśmy Medyne – tam znajdował się nasz hotel i tam skosztowaliśmy po raz pierwszy tutejszych owoców morza. Były to Shrimps & Fish w wydaniu low cost, znaczy się maleńkie rybki, panierowane i smażone w całości na głębokim tłuszczo w towarzystwie krewetek i kalmarów, podawane z brudnego gara w wytłuszczonym papierze wprost z ulicy. Lokalny przysmak przypadł do gustu i nam. Przy okazji wzbudziliśmy nie lada sensacje spożywając te ambrozje na krawężniku w jednej z uliczek (tak jakby nasze jasne włosy niebieskie oczy, blada cera i aparaty fotograficzne zwracały na nas zbyt małą uwagę).
Dygresja: nasz sposób zwiedzania miast odbiega nieco od tradycyjnego. Zamiast maratonu po zabytkach i „odhaczania” przewodnikowych namberłanów wolimy poszwendać się po mieście, poczuć jego klimat, wypić herbatkę w malej knajpce i podglądać codzienna krzątaninę tubylców, no i oczywiście delektować się miejscowa kuchnia.
Tak tez poznawaliśmy Case. Jedynym punktem na naszej liście atrakcji turystycznych był Meczet Hassana. Nie udało nam się niestety zobaczyć jego wnętrza (meczet w piątki jest niedostępny dla zwiedzających . A było co oglądać – gmach jest olbrzymi i pełen przepychu. Stoi nad samym brzegiem oceanu a od strony lądu okala go ogromny plac. Wszystko to robi wrażenie mimo, ze sam budynek nie jest klasycznie piękny i charakteryzuje się nieco „odpustowym” lookiem.
Zwiedzanie miasta zakończyliśmy kolacja w portowej restauracji „Port du Peche”. Tym razem był to lokal z trochę wyższej półki. Zostaliśmy uraczeni przepyszna zupa rybna i wspaniałymi owocami morza. Winko tez nam smakowało Ogólne rzecz biorąc – knajpa godna polecenia.
Zmęczeni całodziennym spacerem po mieście i ogromem wrażeń wróciliśmy do naszego hostelu na obrzeżach Medyny, pokrzepiliśmy się herbatka, rozegraliśmy partyjkę elektrowni (trzeba wiedzieć ze jesteśmy miłośnikami gier planszowych – głownie ich socjalnego aspektu 😉 i nie mogło ich wiec zabraknąć podczas podroży i położyliśmy grzecznie spać.
Następnego ranka zjedliśmy hotelowe śniadanie Zaserwowano nam miodek, serek topiony i marmoladę czyli – tradycyjne marokańskie śniadanie (często urozmaicane omletem – pycha, ale po 10 dniach wychodzi uchem…). Dobrze, ze z Polski zabraliśmy zapas pasztetów i kiełbasy, inaczej nie bardzo byśmy się najedli. Za to napoje podane do śniadania bardzo nam przypadły do gustu: kawa, świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy i pyszna herbatka z mięta zadowoliłyby
najbardziej wybredne podniebienia. Po śniadaniu sprawnie się spakowaliśmy i pojechaliśmy na dworzec kolejowy, żeby stamtąd ruszyć w dalsza drogę – przez Marrakesz do Todry.