20101028 Malezja “off the beatentrack”
Przez ostatnie trzy miesiące byliśmy praktycznie cały czas na typowo turystycznym szlaku – przewodnikowe atrakcje, wyłącznie transport publiczny. Trochę nas już to znudziło. Pociąga nas przygoda. Jedziemy dalej stopem.
Lubimy Malezję, to taki zrelaksowany kraj. Wszystko jest tu proste i „na spokojnie”. Po pierwsze – niby kraj muzułmański, a wszędzie tolerancja – wolność wyznania, ubioru, orientacji seksualnej. Cmentarze – wspólne dla katolików, buddystów, muzułmanów. Wszyscy ludzie mili, uśmiechnięci, pomocni, nie wkurzają ich nawet najbardziej wydziwione pomysły turystów z Europy.
Na przykład taki autostop – stoją turysty na drodze i wymachują. No to trzeba zwolnić, odmachać, uśmiechnąć się, zagadnąć. Malezyjczycy nie kumają istoty autostopu. Po co marnować czas na drodze, jeśli można jechać klimatyzowanym autobusem? (te w Malezji są supernowoczesne, tanie i śmigają szybko po autostradach). Udaje nam się przekonać kilku tubylców do tego wynalazku – poruszamy się 🙂 Trafiamy najpierw na dwóch młodych chłopaków – podrzucą nas 100 km, ale najpierw muszą „odwalić robotę” – znaczy się pobrać do badań próbki z kilku okolicznych zbiorników wodnych. Jedziemy więc z nimi – zwiedzamy okoliczne bajora. Panowie wysadzają nas w miasteczku, chociaż bardzo im się ten pomysł nie podoba – chcieliby z nami pojechać trochę dłużej. Tłumaczą że ta droga, którą wybraliśmy jest mało uczęszczana i nic się nie zatrzyma – my jednak się upieramy. Tym razem na kawałku kartonu piszemy gdzie chcemy jechać i tak uzbrojeni ruszamy drogą w kierunku dogodnego miejsca na stopowanie. Tekturka okazuje się bardzo skuteczna, zatrzymuje się rodzinka nie mówiąca po angielsku, za to spragniona kontaktu z turystami. W samochodzie jakoś się dogadujemy – pani kierowiec zadzwoniła do swojej córki, która zna angielski – okazuje się, niestety, że jadą tylko 20km w naszą stronę ale i to dobre 🙂 Z kolejną podwózką jest trudniej – jakoś nawet nikt się nie zatrzymuje, żeby pogadać. Dopiero po upływie pół godziny orientujemy się, że kilkaset metrów przed nami jest patrol policji – nikt nie chce ryzykować postoju. Postanawiamy więc się przenieść. Gdy mijamy policjantów ci wspaniałomyślnie proponują nam pomoc – zatrzymują ciężarówkę i każą kierowcy nas zabrać 🙂 Kierowca nawet z tego faktu zadowolony. Udaje się nam pokonać zaplanowaną na ten dzień trasę! Okazuje się jednak, że z Mersingu, w którym jesteśmy nie organizują już wycieczek po okolicznych wyspach i rafach koralowych. A taki był nasz plan. Pech. Zapada decyzja, że następnego dnia (również stopem) jedziemy się plażować.
Plaża wspaniała (ale podobno na warunki Malezyjskie – przeciętna). My jesteśmy zachwyceni. Jest to miejsce lokalsowe – nie figuruje nawet w naszym przewodniku. W Malezji nie ma teraz sezonu – właśnie zaczyna się monsun. Ma to swoje dobre i złe strony. Plaże mamy praktycznie dla siebie (pojawiają się na krótko dwa samochody z sympatycznymi małolatami na urlopie). Niestety, niebo jest zachmurzone – ciężkie ołowiane chmury wiszą nad światem – to bardzo negatywnie wpływa na urodę tropikalnych widoków. Nam to jednak nie przeszkadza – nie ma upału (ale jest ciepło), przyjemnie jest wylegiwać się na piasku, zażywać kąpieli w morzu i oddawać „robinsonowym” rozrywkom. Wkoło pełno palm kokosowych. Kuba znajduje kokosa i udaje mi się nawet dobrać do środka (choć wcale nie jest to łatwe i wymaga czasu). Raczymy się pysznym mleczkiem kokosowym i miąższem, zbieramy muszle, czytamy i jest nam dobrze. W nocy przychodzi burza z prawdziwą, tropikalną ulewą – nawałnicą. Nas to jednak nie rusza – przezornie rozbiliśmy nasz namiocik na podwyższonej i zadaszonej, drewnianej werandzie.
Następnego dnia stopujemy dalej, aż do Johor Bahru – miasta granicznego z Singapurem (w czym znacząco pomaga nam tabliczka z nazwą miasta sporządzona przez Kubę – wyspecjalizował się już w ich produkcji). Mamy szczęście – łapiemy auto jadące bezpośrednio tam gdzie chcemy. Jest to krewetko-wóz – znaczy się, śmierdzi 🙂 Za to kierowca sympatyczny, choć nie mówi ani słowa po angielsku.
Read MoreLubimy Malezję, to taki zrelaksowany kraj. Wszystko jest tu proste i „na spokojnie”. Po pierwsze – niby kraj muzułmański, a wszędzie tolerancja – wolność wyznania, ubioru, orientacji seksualnej. Cmentarze – wspólne dla katolików, buddystów, muzułmanów. Wszyscy ludzie mili, uśmiechnięci, pomocni, nie wkurzają ich nawet najbardziej wydziwione pomysły turystów z Europy.
Na przykład taki autostop – stoją turysty na drodze i wymachują. No to trzeba zwolnić, odmachać, uśmiechnąć się, zagadnąć. Malezyjczycy nie kumają istoty autostopu. Po co marnować czas na drodze, jeśli można jechać klimatyzowanym autobusem? (te w Malezji są supernowoczesne, tanie i śmigają szybko po autostradach). Udaje nam się przekonać kilku tubylców do tego wynalazku – poruszamy się 🙂 Trafiamy najpierw na dwóch młodych chłopaków – podrzucą nas 100 km, ale najpierw muszą „odwalić robotę” – znaczy się pobrać do badań próbki z kilku okolicznych zbiorników wodnych. Jedziemy więc z nimi – zwiedzamy okoliczne bajora. Panowie wysadzają nas w miasteczku, chociaż bardzo im się ten pomysł nie podoba – chcieliby z nami pojechać trochę dłużej. Tłumaczą że ta droga, którą wybraliśmy jest mało uczęszczana i nic się nie zatrzyma – my jednak się upieramy. Tym razem na kawałku kartonu piszemy gdzie chcemy jechać i tak uzbrojeni ruszamy drogą w kierunku dogodnego miejsca na stopowanie. Tekturka okazuje się bardzo skuteczna, zatrzymuje się rodzinka nie mówiąca po angielsku, za to spragniona kontaktu z turystami. W samochodzie jakoś się dogadujemy – pani kierowiec zadzwoniła do swojej córki, która zna angielski – okazuje się, niestety, że jadą tylko 20km w naszą stronę ale i to dobre 🙂 Z kolejną podwózką jest trudniej – jakoś nawet nikt się nie zatrzymuje, żeby pogadać. Dopiero po upływie pół godziny orientujemy się, że kilkaset metrów przed nami jest patrol policji – nikt nie chce ryzykować postoju. Postanawiamy więc się przenieść. Gdy mijamy policjantów ci wspaniałomyślnie proponują nam pomoc – zatrzymują ciężarówkę i każą kierowcy nas zabrać 🙂 Kierowca nawet z tego faktu zadowolony. Udaje się nam pokonać zaplanowaną na ten dzień trasę! Okazuje się jednak, że z Mersingu, w którym jesteśmy nie organizują już wycieczek po okolicznych wyspach i rafach koralowych. A taki był nasz plan. Pech. Zapada decyzja, że następnego dnia (również stopem) jedziemy się plażować.
Plaża wspaniała (ale podobno na warunki Malezyjskie – przeciętna). My jesteśmy zachwyceni. Jest to miejsce lokalsowe – nie figuruje nawet w naszym przewodniku. W Malezji nie ma teraz sezonu – właśnie zaczyna się monsun. Ma to swoje dobre i złe strony. Plaże mamy praktycznie dla siebie (pojawiają się na krótko dwa samochody z sympatycznymi małolatami na urlopie). Niestety, niebo jest zachmurzone – ciężkie ołowiane chmury wiszą nad światem – to bardzo negatywnie wpływa na urodę tropikalnych widoków. Nam to jednak nie przeszkadza – nie ma upału (ale jest ciepło), przyjemnie jest wylegiwać się na piasku, zażywać kąpieli w morzu i oddawać „robinsonowym” rozrywkom. Wkoło pełno palm kokosowych. Kuba znajduje kokosa i udaje mi się nawet dobrać do środka (choć wcale nie jest to łatwe i wymaga czasu). Raczymy się pysznym mleczkiem kokosowym i miąższem, zbieramy muszle, czytamy i jest nam dobrze. W nocy przychodzi burza z prawdziwą, tropikalną ulewą – nawałnicą. Nas to jednak nie rusza – przezornie rozbiliśmy nasz namiocik na podwyższonej i zadaszonej, drewnianej werandzie.
Następnego dnia stopujemy dalej, aż do Johor Bahru – miasta granicznego z Singapurem (w czym znacząco pomaga nam tabliczka z nazwą miasta sporządzona przez Kubę – wyspecjalizował się już w ich produkcji). Mamy szczęście – łapiemy auto jadące bezpośrednio tam gdzie chcemy. Jest to krewetko-wóz – znaczy się, śmierdzi 🙂 Za to kierowca sympatyczny, choć nie mówi ani słowa po angielsku.