20100506 Beirut
Przez granicę też udało nam się w miarę sprawnie przedostać, mimo, że nie mieliśmy wizy libańskiej. Do końca wydawało nam się, że uda nam się uniknąć uiszczania opłaty wyjazdowej z Syrii (550 SYP), niestety – pod sam koniec jakiś urzędnik dopatrzył się jednak tego zaniedbania i musieliśmy zabulić. Właściwie, to nie do końca wiemy, jak z tą opłatą wyjazdową jest. Przewodnik podaje, że obowiązuje wyłącznie na lotniskach i nic się nie płaci podróżując lądem. Z relacji internetowych wiemy, że niektórym udaje się przekroczyć granicę bez płacenia. Z kolei wszyscy, których spotykamy do tej pory – musieli płacić. Możliwe więc, że zaostrzyli egzekwowanie tej opłaty. Po stronie libańskiej bez problemu dostaliśmy wizę. Co zabawne, do kraju o powierzchni ok 10.000 km2, który ma granice otwarte wyłącznie z Syrią dostaliśmy 15-dniową wizę tranzytową 🙂 Tranzyt z Syrii do Syrii… Po wjeździe do Libanu poczułam się nieswojo – wszędzie pełno wojska, zasieki, czołgi, karabiny. Dworzec autobusowy w Bejrucie pogłębił jeszcze to niemiłe uczucie. Znajduje się prawie w centrum miasta, a swoim widokiem przeraża (nawet bardziej niż Centralny). Dworzec wygląda bardziej jak niedokończony, opuszczony i zdewastowany parking wielopoziomowy w centrum handlowym – beton, kurz, brud, fetor, ani żywej duszy. Wchodząc po schodach natknęliśmy się na kilka klocków, bynajmniej nie Lego… Ale po opuszczeniu tego przybytku zrobiło się jakby lepiej – zielono, ładne europejskie budynki, billboardy, „normalnie” poubierane kobiety. Wymyśliliśmy sobie hostel w pobliżu dworca. Okazał się przytulnym miejscem dla plecakowych turystów z całego świata. Nie było już wolnych miejsc, ale na szczęście jacyś goście nie dotarli i dostał nam się pokoik trzyosobowy – do spółki z sympatycznym Brazylijczykiem. Na kolejne noce mieliśmy obiecane tapczaniki na balkonie – noclegi tańsze, ciekawsze i, w tym klimacie, przyjemniejsze. Okazało się, że mieszka tu też piątka sympatycznych Polaków – pogadaliśmy, wymieniliśmy wrażenia i pożyczyliśmy przewodnik, żeby skserować sobie informacje o Jordanii.
Po dzisiejszym dniu już wiemy – Liban jest fajny!!! A w szczególności Bejrut. Pierwsze wrażenie okazało się całkowicie mylne. Cały dzień spędziliśmy szwendając się po mieście – widzieliśmy Muzeum Narodowe, centrum, meczety, kościoły, klifowe wybrzeże, słynne skały – Peagent Rocks, przejechaliśmy się tutejszą komunikacją miejską i popróbowaliśmy tradycyjnego jedzenia w małej knajpce. Wszystko bardzo nam się podobało. Miasto jest czyste, zadbane, pełne drzew i przepięknie kwitnących krzewów. Przypomina kosmopolityczną, zachodnią, śródziemnomorską metropolię bardziej niż arabskie miasto. Zresztą ludzie, których spotkaliśmy sympatyzują z Europą i zachodnią kulturą. Nie chcą być postrzegani jako kraj arabski, którym Liban nie do końca jest – 40% mieszkańców to katolicy. Wiele osób mówi płynnie po angielsku a porozumieć się w tym języku na poziomie podstawowym potrafi każdy – wcale nie odczuliśmy bariery językowej. Smutek budzą widoczne jeszcze ślady wojny – nieliczne zniszczone przez bomby i kule budynki, żołnierze z bronią, czołgi i zasieki na ulicach. Miasto to jeden wielki plac budowy – panuje nieznośny hałas. Zewsząd dobiegają odgłosy wiercenia, młotów pneumatycznych, nad budynkami górują dźwigi. Praca wre. Większość zniszczonych przez wojnę budynków została zrównana z ziemią. Na ich miejscu powstały i nadal powstają eleganckie, nowoczesne biurowce i apartamentowce. Widać, że ludzie chcą normalności. Dużo sympatii okazują turystom. Są otwarci, uprzejmi i pomocni,ale nie nachalni. Niesamowite wrażenie robią żołnierze – stoją z karabinami, ale uśmiechają się i serdecznie pozdrawiają.Wielu miejsc nie można fotografować (budynków rządowych, telewizji i oczywiście posterunków armii). Parę razy zwrócono nam uwagę, ale zawsze grzecznie i spokojnie. Poruszanie się po mieście nie sprawia trudności. Wszystkie napisy są zarówno po arabsku jak i w alfabecie łacińskim. Po mieście jeżdżą autobusy i minibusy – mają numery i ustalone trasy, ale nie ma wyznaczonych przystanków. Każdy z nich można zatrzymać w dowolnym momencie i wsiąść lub wysiąść. To bardzo wygodne, gdy chce się złapać autobus, ale wkurzające, kiedy się już w nim siedzi, a pojazd co chwilę przystaje i przez to porusza się w ślimaczym tempie. Nie wspominając już o tym, ze nie jest to do końca bezpieczne – autobusy zatrzymują się w najdziwniejszych miejscach, bywa, ze niespodziewanie i bez ostrzeżenia dla dla innych kierowców, powodując niebezpieczne sytuacje lub zatory. Kursują też tak zwane „service taxi” – „wspólne” taksówki, które dzieli się z obcymi, jadącymi w tę samą stronę – kosztują niewiele więcej niż autobusy, ale kierowca często zatrzymuje się, żeby wysadzić lub zabrać pasażerów. Jedyne, co typowo arabskie w Bejrucie, to ruch uliczny – totalny chaos. Męczące są wszechobecne klaksony. My zidentyfikowaliśmy kilka ich rodzajów, przedstawiamy w kolejności częstotliwości ich występowania: „może cię podwieźć?” (kierowcy autobusów, taksówek i serwis taxi trąbią na każdego potencjalnego pasażera, więc często, a ilość pojazdów jest naprawdę ogromna…), „uwaga jadę, czy mnie widzisz?”, „jak jeździsz kretynie?!”, „śpieszy mi się!”. Znajomy Libańczyk powiedział nam, że istnieją nawet specjalne trąbnięcia wyrażające sympatie polityczne oraz odzewy na nie. Kuchnia libańska jest bardzo smaczna – lekka i trochę śródziemnomorska. Libańczycy używają dużo oliwy, ziół i cytryny – towarzyszy ona wszystkim potrawom i to w dużych ilościach, czasem występuje w niespotykanych dla nieobytego Polonusa konfiguracjach. Nam bardzo smakowały ichnie cienkie placki drożdżowe (oczywiście nazwy teraz nie pamiętam) – z prażonym sezamem, ziołami i wszechobecną cytryną – jada się je na śniadanie. Odwiedziliśmy polecaną w przewodniku knajpkę Le Chef, która urosła już do rangi kultowej. To mała, rodzinna restauracja serwująca niedrogą, domową, tradycyjną libańską kuchnię. Stołują się tam lokalsi, ale miejsce jest słynne wśród podróżników. Właściciel wita wszystkich klientów gromkim „WELKOM!” (piszę tak, jak to wymawia). Słychać go pod rugiej stronie ulicy. Na ścianie wisi nawet certyfikat potwierdzający prawo do wyłączności używania tego powitania przez właściciela 🙂
Read MorePo dzisiejszym dniu już wiemy – Liban jest fajny!!! A w szczególności Bejrut. Pierwsze wrażenie okazało się całkowicie mylne. Cały dzień spędziliśmy szwendając się po mieście – widzieliśmy Muzeum Narodowe, centrum, meczety, kościoły, klifowe wybrzeże, słynne skały – Peagent Rocks, przejechaliśmy się tutejszą komunikacją miejską i popróbowaliśmy tradycyjnego jedzenia w małej knajpce. Wszystko bardzo nam się podobało. Miasto jest czyste, zadbane, pełne drzew i przepięknie kwitnących krzewów. Przypomina kosmopolityczną, zachodnią, śródziemnomorską metropolię bardziej niż arabskie miasto. Zresztą ludzie, których spotkaliśmy sympatyzują z Europą i zachodnią kulturą. Nie chcą być postrzegani jako kraj arabski, którym Liban nie do końca jest – 40% mieszkańców to katolicy. Wiele osób mówi płynnie po angielsku a porozumieć się w tym języku na poziomie podstawowym potrafi każdy – wcale nie odczuliśmy bariery językowej. Smutek budzą widoczne jeszcze ślady wojny – nieliczne zniszczone przez bomby i kule budynki, żołnierze z bronią, czołgi i zasieki na ulicach. Miasto to jeden wielki plac budowy – panuje nieznośny hałas. Zewsząd dobiegają odgłosy wiercenia, młotów pneumatycznych, nad budynkami górują dźwigi. Praca wre. Większość zniszczonych przez wojnę budynków została zrównana z ziemią. Na ich miejscu powstały i nadal powstają eleganckie, nowoczesne biurowce i apartamentowce. Widać, że ludzie chcą normalności. Dużo sympatii okazują turystom. Są otwarci, uprzejmi i pomocni,ale nie nachalni. Niesamowite wrażenie robią żołnierze – stoją z karabinami, ale uśmiechają się i serdecznie pozdrawiają.Wielu miejsc nie można fotografować (budynków rządowych, telewizji i oczywiście posterunków armii). Parę razy zwrócono nam uwagę, ale zawsze grzecznie i spokojnie. Poruszanie się po mieście nie sprawia trudności. Wszystkie napisy są zarówno po arabsku jak i w alfabecie łacińskim. Po mieście jeżdżą autobusy i minibusy – mają numery i ustalone trasy, ale nie ma wyznaczonych przystanków. Każdy z nich można zatrzymać w dowolnym momencie i wsiąść lub wysiąść. To bardzo wygodne, gdy chce się złapać autobus, ale wkurzające, kiedy się już w nim siedzi, a pojazd co chwilę przystaje i przez to porusza się w ślimaczym tempie. Nie wspominając już o tym, ze nie jest to do końca bezpieczne – autobusy zatrzymują się w najdziwniejszych miejscach, bywa, ze niespodziewanie i bez ostrzeżenia dla dla innych kierowców, powodując niebezpieczne sytuacje lub zatory. Kursują też tak zwane „service taxi” – „wspólne” taksówki, które dzieli się z obcymi, jadącymi w tę samą stronę – kosztują niewiele więcej niż autobusy, ale kierowca często zatrzymuje się, żeby wysadzić lub zabrać pasażerów. Jedyne, co typowo arabskie w Bejrucie, to ruch uliczny – totalny chaos. Męczące są wszechobecne klaksony. My zidentyfikowaliśmy kilka ich rodzajów, przedstawiamy w kolejności częstotliwości ich występowania: „może cię podwieźć?” (kierowcy autobusów, taksówek i serwis taxi trąbią na każdego potencjalnego pasażera, więc często, a ilość pojazdów jest naprawdę ogromna…), „uwaga jadę, czy mnie widzisz?”, „jak jeździsz kretynie?!”, „śpieszy mi się!”. Znajomy Libańczyk powiedział nam, że istnieją nawet specjalne trąbnięcia wyrażające sympatie polityczne oraz odzewy na nie. Kuchnia libańska jest bardzo smaczna – lekka i trochę śródziemnomorska. Libańczycy używają dużo oliwy, ziół i cytryny – towarzyszy ona wszystkim potrawom i to w dużych ilościach, czasem występuje w niespotykanych dla nieobytego Polonusa konfiguracjach. Nam bardzo smakowały ichnie cienkie placki drożdżowe (oczywiście nazwy teraz nie pamiętam) – z prażonym sezamem, ziołami i wszechobecną cytryną – jada się je na śniadanie. Odwiedziliśmy polecaną w przewodniku knajpkę Le Chef, która urosła już do rangi kultowej. To mała, rodzinna restauracja serwująca niedrogą, domową, tradycyjną libańską kuchnię. Stołują się tam lokalsi, ale miejsce jest słynne wśród podróżników. Właściciel wita wszystkich klientów gromkim „WELKOM!” (piszę tak, jak to wymawia). Słychać go pod rugiej stronie ulicy. Na ścianie wisi nawet certyfikat potwierdzający prawo do wyłączności używania tego powitania przez właściciela 🙂