20101221 Znowu śmierdzi kawą czyli po Laosie bocznymi drogami - Bolivian Platou
Po krótkim lenistwie na Mekongu ruszamy w dalszą drogę. Jedziemy transportem najbardziej lokalnym z lokalnych – tworem zwanym sawngthaew (jak to się, kurde, wymawia??). Jest to przerobiona na autobus ciężarówka – na pace przykręcone są wzdłuż dwa lub trzy rzędy ławek, nad nimi sklecony z prętów i żelastwa dach i już można jechać! Zanim dotarliśmy do głównej drogi wszyscy pasażerowie pokryli się równomiernie charakterystycznym, laotańskim kurzem – drobnym, włażącym wszędzie, rdzawym pyłem. Mimo to jedzie się przyjemnie – daszek chroni od słońca a pęd powietrza przyjemnie chłodzi. W ostatnich latach stan dróg w Laosie musiał się znacznie poprawić. Naczytaliśmy się dużo o fatalnych drogach a spotkało nas miłe zaskoczenie – w miarę porządny asfalt, prawie nie ma dziur. No i błota też nie było, bo to pora sucha. 200 km pokonujemy w trzy godziny, całkiem nieźle jak na lokalny autobus.
Tego samego dnia, sprawnie i całkiem przyjemnie docieramy do Tad Lo – uroczej wioski w dżungli słynącej z wodospadów. Znajdujemy cichy pokoik niedaleko rzeki, trochę spacerujemy, kąpiemy się w wodospadzie i napotykamy w lesie słonie na spacerze (tym razem nie zupełnie dzikie). Nie mamy zbyt wiele czasu na delektowanie się tym spokojem – następnego dnia rano powinniśmy ruszać dalej, na północ w stronę Wietnamu. I znowu uśmiecha się do nas szczęście – podczas kolacji poznajemy Joyce i Rene. Przesympatyczni Holendrzy podróżują już od pół roku a w Laosie wypożyczyli sobie terenówkę – proponują nam podwózkę następnego dnia. Rozmowę prowadzimy przy laolao – laotańskim (nielegalnym, znaczy nie produkowanym przez rząd) bimbrze, który, mimo zakazu, piją tutaj wszyscy. Laolao śmierdzi i jest okropne, ale za to tanie 🙂 Miejscowym zdaje się smakować – podają tu nawet deser: grillowane banany zatopione w laolao (paskudztwo, ale da się zjeść jeśli dodasz pół kilo cukru 😉 Następnego dnia zgodnie z umową przejeżdżamy razem z Holendrami przez Bolaven Platou – płaskowyż słynący z uprawy kawy. Plantacje nieco nas rozczarowują – owszem, wyglądają ładnie, malowniczo położone na wzgórzach, ale nie mieliśmy pojęcia, że surowa kawa aż tak bardzo śmierdzi! Za każdym razem gdy zbliżaliśmy się do jakiejś plantacji czuć było fetor kwaśnej zgnilizny, wyjątkowo nieprzyjemny. Joyce przeczytała gdzieś, że jedną z plantacji można zwiedzić i kupić tam świeżą kawę. Jeździliśmy po bezdrożach w poszukiwaniu owej plantacji, ale nic nie udało nam się znaleźć. Może już nie istnieje? Trochę zawiedzeni postanowiliśmy wrócić do głównej drogi i przynajmniej napić się kawy w jednej z przydrożnych kafejek, których tu zatrzęsienie. I znów uśmiecha się do nas szczęście – trafiamy na kolejnego Holendra – właściciela plantacji i kawiarni. Kawiarniarz proponuje nam zwiedzanie swojej plantacji, ale my niestety nie mamy już czasu. Oglądamy więc tylko jak wypala się kawę i delektujemy naparem że świeżutko palonych ziarenek po czym ruszamy w dalszą drogę, żeby „zaliczyć” kolejny wodospad.
Po wizycie przy wodospadzie (chyba najwyższy jaki do tej pory widzieliśmy) rozstajemy się z Joyce i Rene. Kuba wypakowuje nasze plecaki a mi w tym czasie udaje się złapać kolejnego stopa – jedziemy z sympatyczną laotańską rodzinką na pace półciężarówki. Tę noc spędzamy w Pakse a następnego dnia rozpoczyna się nasza odyseja. Wyruszamy w stronę Hanoi. Najpierw lokalnym autobusem do Tha Khek. Podczas tej przejażdżki dowiadujemy się „wreszcie” co mieli na myśli autorzy przewodników psiocząc i pomstując na autobusy w Laosie. Do Tha Khek mamy 360 km po dobrej, asfaltowej drodze. Trasę pokonujemy w 10 godzin! W przypadku autobusu laotańskiego przewóz pasażerów wcale nie jest priorytetem. Najważniejszy jest kierowca i jego interesy. Kierowca bez przerwy gada przez telefon ubijając jakieś deale (mknie przy tym z prędkością 30 km/h). Co chwila zajeżdżamy na jakieś zadupia, żeby załadować lub rozładować dziesiątki worków z ryżem, cukrem i węglem, a nawet motocykl. Dodatkowo urządzamy sobie kilka postoi, najdłuższy – półtorej godziny.
Jest gorąco, słońce praży niemiłosiernie, wszędzie kurz i pył. Do Tha Khek docieramy wykończeni. Na dworcu okazuje się, że autobusy do Hanoi odjeżdżają tylko dwa razy w tygodniu (a nie dwa razy dziennie, jak informował nasz przewodnik). Mamy jednak szczęście, bo następny kurs przypada jutro. To dobrze, bo pojutrze powinniśmy być już w Hanoi, żeby spotkać się znów z Anią i Maćkiem oraz z Trungiem, z którym Kuba zaprzyjaźnił się w Londynie i którego rodzice zaprosili nas na święta. Następnego wieczora stawiamy się znów na dworcu – autobus ma odjechać o 20:00. Czekamy godzinę, dwie… Pan bileter zapewnia, że nasz autobus jest w drodze, jedzie z Savannakhet i na pewno będzie. Jednak po kolejnych 15 minutach okazuje się, że autobus jednak nie przyjedzie – miał wypadek.
Jesteśmy trochę w kropce, bo następny planowy autobus będzie dopiero za cztery dni, jednak znów mamy farta. Akurat tego dnia odjeżdża wietnamski autobus, taki „pozarozkładowy”. Po olbrzymim napisie na szybie tegoż pojazdu głoszącym „Vinh” (miasto niedaleko granicy z Laosem, jakieś 500 km od Hanoi) domyślamy się, że do stolicy tym wehikułem nie dotrzemy. Nie mamy jednak wyjścia – pojedziemy przynajmniej do granicy, a potem będziemy kombinować. Kierowca natomiast uparcie twierdzi, że do Hanoi nas dowiezie. Pożyjemy, zobaczymy. Na wszelki wypadek postanawiamy jednak na razie nie płacić.
Nasz autobus to w połowie pojazd pasażerski a w połowie ciężarówka. Część siedzeń została wyjęta, na ich miejsce pojawiły się przeróżne klamoty – worki z tajemniczą zawartością, meble, dywany, złom, reklamówy z puszkami że śmietników i wiele innych ciekawych przedmiotów, które wypełniły autobus po dach. Tam gdzie się dało, pasażerowie uwili sobie barłogi. Z początku drogi wszyscy radośnie palili fajki i raczyli się laolao, później posnęli. Mniej więcej co pół godziny kierowca wysyłał do nas swojego pomagiera, żebyśmy zapłacili za bilety. My za każdym razem odpowiadaliśmy, że owszem, zapłacimy, ale w Hanoi. Na co cały autokar wybuchał śmiechem, bo wszyscy doskonale wiedzieli, że ten autobus do Hanoi nie jedzie. W tym radosnym nastroju dotarliśmy do ostatniej wioski przed granicą. Wszyscy pasażerowie jak jeden mąż wybiegli z autobusu – niektórzy na siku, inni na „rzyga” (tych ostatnich było zdecydowanie więcej bardzo ładnie z ich strony, że powstrzymali się w autobusie), załatwili swoje potrzeby tuż przy autobusie a potem ułożyli się grzecznie do snu (łącznie z kierowcą i pomagierem). Domyśliliśmy się, że tej nocy dalej już nie pojedziemy. Pobudka była po czterech godzinach (okazało się, że granicę otwierają dopiero o 7 rano). Po stronie laotańskiej odprawa przebiegła bez problemu, natomiast Wietnamczycy wyjechali z tradycyjnym w tych stronach zawołaniem „one dolar” i „no money no stamp”. Zdecydowanie trudno się z nimi dyskutowało, gdyż żaden nie mówił ani w ząb po angielsku. W końcu jakiś biedny szeregowiec został oddelegowany, żeby porozumieć się z nami za pomocą komputera i google translatora. Szło poooowoli i jak po grudzie, bo chłopak zasiadł za szybą, wklepywał najpierw w komputer swój tekst, następnie przepisywał tłumaczenie na kartkę, którą nam podawał przez okienko. Potem naszą odpowiedź wklepywał znów do kompa, tłumaczył, wpisywał swoją odpowiedź i tak dalej w ten deseń… Męczące. Po 30 minutach dowiedzieliśmy się, że panowie celnicy zbierają na sieroty, kaleki i ofiary tegorocznych klęsk żywiołowych i że jak nie chcemy zapłacić to znaczy, że jesteśmy bezduszni i nie chcemy pomóc biednym dzieciom. Rozbawił nas ten absurd, ale koniec końców zapłaciliśmy, bo całość trwała bardzo długo, a my baliśmy się, że nasz wietnamski kierowca odjedzie bez nas. Jeszcze tylko nastraszyliśmy celnika – chcieliśmy zrobić zdjęcie kartki z naszą rozmową. Chłopak strasznie się zdenerwował, wyrwał kartkę Kubie z ręki i od tej pory nie dawał nam już jej do ręki tylko pokazywał odpowiedzi przez szybę 🙂
Podczas naszej nieobecności kierowca i pomagier poczynili starania, żeby pozbyć się nas z autobusu – chcieli nas „sprzedać” jakiemuś wypasionemu autobusowi turystycznemu jadącemu do Hanoi. Nie mieliśmy nic przeciwko temu, pod warunkiem, że nie będzie się to wiązało z dodatkowymi kosztami. Dyskusja znów była ciężka, bo na migi. Kolesie załapali o co nam chodzi dopiero, gdy Kuba sfotografował każdego z nich z kwotą, którą chcieliśmy im zapłacić za ten kurs (to znaczy naszemu kierowcy ustaloną stawkę do Hanoi, a nowemu nic – niech się chłopaki sami rozliczą). Wtedy to okazało się, że nowy kierowca za usługę życzy sobie dodatkowe 60 USD. W takim wypadku grzecznie podziękowaliśmy i zapakowaliśmy swoje klamoty z powrotem do naszego autobusu-ciężarówki. I znów zaczął się rytuał z płaceniem za bilety i naszą odpowiedzią, że zapłacimy w Hanoi. Na pierwszym, większym skrzyżowaniu po przekroczeniu granicy naszemu kierowcy udało się dogadać jednak z jakimś innym kierowcą i koniec końców zostaliśmy przesadzeni do pięknego, czystego i wygodnego (wyposażonego w „leżące” siedzenia:) autobusu z napisem „Hanoi”.
Read MoreTego samego dnia, sprawnie i całkiem przyjemnie docieramy do Tad Lo – uroczej wioski w dżungli słynącej z wodospadów. Znajdujemy cichy pokoik niedaleko rzeki, trochę spacerujemy, kąpiemy się w wodospadzie i napotykamy w lesie słonie na spacerze (tym razem nie zupełnie dzikie). Nie mamy zbyt wiele czasu na delektowanie się tym spokojem – następnego dnia rano powinniśmy ruszać dalej, na północ w stronę Wietnamu. I znowu uśmiecha się do nas szczęście – podczas kolacji poznajemy Joyce i Rene. Przesympatyczni Holendrzy podróżują już od pół roku a w Laosie wypożyczyli sobie terenówkę – proponują nam podwózkę następnego dnia. Rozmowę prowadzimy przy laolao – laotańskim (nielegalnym, znaczy nie produkowanym przez rząd) bimbrze, który, mimo zakazu, piją tutaj wszyscy. Laolao śmierdzi i jest okropne, ale za to tanie 🙂 Miejscowym zdaje się smakować – podają tu nawet deser: grillowane banany zatopione w laolao (paskudztwo, ale da się zjeść jeśli dodasz pół kilo cukru 😉 Następnego dnia zgodnie z umową przejeżdżamy razem z Holendrami przez Bolaven Platou – płaskowyż słynący z uprawy kawy. Plantacje nieco nas rozczarowują – owszem, wyglądają ładnie, malowniczo położone na wzgórzach, ale nie mieliśmy pojęcia, że surowa kawa aż tak bardzo śmierdzi! Za każdym razem gdy zbliżaliśmy się do jakiejś plantacji czuć było fetor kwaśnej zgnilizny, wyjątkowo nieprzyjemny. Joyce przeczytała gdzieś, że jedną z plantacji można zwiedzić i kupić tam świeżą kawę. Jeździliśmy po bezdrożach w poszukiwaniu owej plantacji, ale nic nie udało nam się znaleźć. Może już nie istnieje? Trochę zawiedzeni postanowiliśmy wrócić do głównej drogi i przynajmniej napić się kawy w jednej z przydrożnych kafejek, których tu zatrzęsienie. I znów uśmiecha się do nas szczęście – trafiamy na kolejnego Holendra – właściciela plantacji i kawiarni. Kawiarniarz proponuje nam zwiedzanie swojej plantacji, ale my niestety nie mamy już czasu. Oglądamy więc tylko jak wypala się kawę i delektujemy naparem że świeżutko palonych ziarenek po czym ruszamy w dalszą drogę, żeby „zaliczyć” kolejny wodospad.
Po wizycie przy wodospadzie (chyba najwyższy jaki do tej pory widzieliśmy) rozstajemy się z Joyce i Rene. Kuba wypakowuje nasze plecaki a mi w tym czasie udaje się złapać kolejnego stopa – jedziemy z sympatyczną laotańską rodzinką na pace półciężarówki. Tę noc spędzamy w Pakse a następnego dnia rozpoczyna się nasza odyseja. Wyruszamy w stronę Hanoi. Najpierw lokalnym autobusem do Tha Khek. Podczas tej przejażdżki dowiadujemy się „wreszcie” co mieli na myśli autorzy przewodników psiocząc i pomstując na autobusy w Laosie. Do Tha Khek mamy 360 km po dobrej, asfaltowej drodze. Trasę pokonujemy w 10 godzin! W przypadku autobusu laotańskiego przewóz pasażerów wcale nie jest priorytetem. Najważniejszy jest kierowca i jego interesy. Kierowca bez przerwy gada przez telefon ubijając jakieś deale (mknie przy tym z prędkością 30 km/h). Co chwila zajeżdżamy na jakieś zadupia, żeby załadować lub rozładować dziesiątki worków z ryżem, cukrem i węglem, a nawet motocykl. Dodatkowo urządzamy sobie kilka postoi, najdłuższy – półtorej godziny.
Jest gorąco, słońce praży niemiłosiernie, wszędzie kurz i pył. Do Tha Khek docieramy wykończeni. Na dworcu okazuje się, że autobusy do Hanoi odjeżdżają tylko dwa razy w tygodniu (a nie dwa razy dziennie, jak informował nasz przewodnik). Mamy jednak szczęście, bo następny kurs przypada jutro. To dobrze, bo pojutrze powinniśmy być już w Hanoi, żeby spotkać się znów z Anią i Maćkiem oraz z Trungiem, z którym Kuba zaprzyjaźnił się w Londynie i którego rodzice zaprosili nas na święta. Następnego wieczora stawiamy się znów na dworcu – autobus ma odjechać o 20:00. Czekamy godzinę, dwie… Pan bileter zapewnia, że nasz autobus jest w drodze, jedzie z Savannakhet i na pewno będzie. Jednak po kolejnych 15 minutach okazuje się, że autobus jednak nie przyjedzie – miał wypadek.
Jesteśmy trochę w kropce, bo następny planowy autobus będzie dopiero za cztery dni, jednak znów mamy farta. Akurat tego dnia odjeżdża wietnamski autobus, taki „pozarozkładowy”. Po olbrzymim napisie na szybie tegoż pojazdu głoszącym „Vinh” (miasto niedaleko granicy z Laosem, jakieś 500 km od Hanoi) domyślamy się, że do stolicy tym wehikułem nie dotrzemy. Nie mamy jednak wyjścia – pojedziemy przynajmniej do granicy, a potem będziemy kombinować. Kierowca natomiast uparcie twierdzi, że do Hanoi nas dowiezie. Pożyjemy, zobaczymy. Na wszelki wypadek postanawiamy jednak na razie nie płacić.
Nasz autobus to w połowie pojazd pasażerski a w połowie ciężarówka. Część siedzeń została wyjęta, na ich miejsce pojawiły się przeróżne klamoty – worki z tajemniczą zawartością, meble, dywany, złom, reklamówy z puszkami że śmietników i wiele innych ciekawych przedmiotów, które wypełniły autobus po dach. Tam gdzie się dało, pasażerowie uwili sobie barłogi. Z początku drogi wszyscy radośnie palili fajki i raczyli się laolao, później posnęli. Mniej więcej co pół godziny kierowca wysyłał do nas swojego pomagiera, żebyśmy zapłacili za bilety. My za każdym razem odpowiadaliśmy, że owszem, zapłacimy, ale w Hanoi. Na co cały autokar wybuchał śmiechem, bo wszyscy doskonale wiedzieli, że ten autobus do Hanoi nie jedzie. W tym radosnym nastroju dotarliśmy do ostatniej wioski przed granicą. Wszyscy pasażerowie jak jeden mąż wybiegli z autobusu – niektórzy na siku, inni na „rzyga” (tych ostatnich było zdecydowanie więcej bardzo ładnie z ich strony, że powstrzymali się w autobusie), załatwili swoje potrzeby tuż przy autobusie a potem ułożyli się grzecznie do snu (łącznie z kierowcą i pomagierem). Domyśliliśmy się, że tej nocy dalej już nie pojedziemy. Pobudka była po czterech godzinach (okazało się, że granicę otwierają dopiero o 7 rano). Po stronie laotańskiej odprawa przebiegła bez problemu, natomiast Wietnamczycy wyjechali z tradycyjnym w tych stronach zawołaniem „one dolar” i „no money no stamp”. Zdecydowanie trudno się z nimi dyskutowało, gdyż żaden nie mówił ani w ząb po angielsku. W końcu jakiś biedny szeregowiec został oddelegowany, żeby porozumieć się z nami za pomocą komputera i google translatora. Szło poooowoli i jak po grudzie, bo chłopak zasiadł za szybą, wklepywał najpierw w komputer swój tekst, następnie przepisywał tłumaczenie na kartkę, którą nam podawał przez okienko. Potem naszą odpowiedź wklepywał znów do kompa, tłumaczył, wpisywał swoją odpowiedź i tak dalej w ten deseń… Męczące. Po 30 minutach dowiedzieliśmy się, że panowie celnicy zbierają na sieroty, kaleki i ofiary tegorocznych klęsk żywiołowych i że jak nie chcemy zapłacić to znaczy, że jesteśmy bezduszni i nie chcemy pomóc biednym dzieciom. Rozbawił nas ten absurd, ale koniec końców zapłaciliśmy, bo całość trwała bardzo długo, a my baliśmy się, że nasz wietnamski kierowca odjedzie bez nas. Jeszcze tylko nastraszyliśmy celnika – chcieliśmy zrobić zdjęcie kartki z naszą rozmową. Chłopak strasznie się zdenerwował, wyrwał kartkę Kubie z ręki i od tej pory nie dawał nam już jej do ręki tylko pokazywał odpowiedzi przez szybę 🙂
Podczas naszej nieobecności kierowca i pomagier poczynili starania, żeby pozbyć się nas z autobusu – chcieli nas „sprzedać” jakiemuś wypasionemu autobusowi turystycznemu jadącemu do Hanoi. Nie mieliśmy nic przeciwko temu, pod warunkiem, że nie będzie się to wiązało z dodatkowymi kosztami. Dyskusja znów była ciężka, bo na migi. Kolesie załapali o co nam chodzi dopiero, gdy Kuba sfotografował każdego z nich z kwotą, którą chcieliśmy im zapłacić za ten kurs (to znaczy naszemu kierowcy ustaloną stawkę do Hanoi, a nowemu nic – niech się chłopaki sami rozliczą). Wtedy to okazało się, że nowy kierowca za usługę życzy sobie dodatkowe 60 USD. W takim wypadku grzecznie podziękowaliśmy i zapakowaliśmy swoje klamoty z powrotem do naszego autobusu-ciężarówki. I znów zaczął się rytuał z płaceniem za bilety i naszą odpowiedzią, że zapłacimy w Hanoi. Na pierwszym, większym skrzyżowaniu po przekroczeniu granicy naszemu kierowcy udało się dogadać jednak z jakimś innym kierowcą i koniec końców zostaliśmy przesadzeni do pięknego, czystego i wygodnego (wyposażonego w „leżące” siedzenia:) autobusu z napisem „Hanoi”.