20101215 Cztery tysiące wysp i jedno przejście graniczne
Kolejny punkt programu to lenistwo na wysepkach Mekongu. Miejscówka znana jest jako 4 tysiące wysp, ale tak naprawdę to trzy wyspy „właściwe” i trzy tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt siedem (na oko) mniejszych lub większych kamoli wystających z wody, niektóre porośnięte drzewami. Rzeka w najgłębszym miejscu ma około 50 m. głębokości i żyją tu rzadkie delfiny słodkowodne. Brzmi zachęcająco, ale najpierw trzeba tu dojechać.
W tym celu należy przedostać się przez granicę kambodżańsko-laotańską, co wymaga olbrzymich pokładów cierpliwości lub wręczenia (niewielkiej) łapówki – zgadnijcie, którą opcję wybraliśmy? 😉
Wyciąganie kasy od nieświadomych falangów (tak Tajowie mówią na białych a Laotańczycy i Khmerzy papugują po nich) zaczyna się już w autobusie. Sympatyczny Pan Steward proponuje, że załatwi za ciebie wszystkie formalności (samemu to trwa długo a autobus nie może przecież czekać)– musisz mu tylko dać pieniądze na wizę oraz opłatę za „usługę” celniczą – 4 dolary. Potem okaże się, że ta kwota zawierała również prowizję 1 USD od łebka. Pan kasował też, „przez pomyłkę”, zawyżoną opłatę za wizę. Jedyne 5 USD. My jednak uparliśmy się, że wszystko załatwimy sami. Najpierw użeraliśmy się z celnikami z Kambodży. Uparcie żądali „łan dolar” za „stamp”. Kubie udało się – wbili mu pieczątkę zanim się zorientowali, że nie zamierzamy płacić. Mi natomiast bez słowa oddali paszport i dopiero postronnie laotańskiej zorientowałam się, że nie jest podstemplowany – laotańscy celnicy kazali uzupełnić pieczątkę. Musiałam wrócić, ale nie zapłaciłam 🙂
Potem ta sama śpiewka u celników w Laosie – najpierw „łan dolar” za serwis wizowy. Tłumaczymy, że przecież płacimy już za wizę, dlaczego więc jeszcze serwis? Celnik jest przygotowany – wyciąga kartkę oświadczającą, że oto już od pół godziny granica formalnie powinna być zamknięta, on tu robi nadgodziny! Płacisz, albo czekasz do jutra. Płacimy więc z ociąganiem, ale upominamy się o potwierdzenie. Dostajemy jakiś świstek. Już z wizami w paszportach udajemy się do kolejnego okienka po pieczątkę wjazdową. I tu znowu „łan dolar”. Pokazujemy więc nasz „paragon” – już zapłaciliśmy. Okazuje się, że wizy i pieczątki to zupełnie dwa różne departamenty, trzeba płacić znowu. Oświadczamy, że zapłacimy, ale jak dostaniemy potwierdzenie. I tu problem. W departamencie wizowym mają świstki potwierdzające opłatę wizową (a że celnik wpisuje tam wyższą kwotę to już jego sprawa). W pieczątkarni natomiast stosownych druczków nie mają. Droczymy się z celnikiem dobre 15 min, aż w końcu stwierdza chyba, że nasze 2 dolary nie są warte całego zachodu i z naburmuszony oddaje nam podstemplowane paszporty (na tę decyzję wpływ miała chyba też prośba o nazwisko i stopień celnika). Nasze górą!
Potem już bez problemu docieramy na naszą wyspę mekongową – Don Khon. Przez dwa dni leniuchujemy, zwiedzamy wyspę na rowerach, oglądamy tutejsze wodospady, udaje nam się też dostrzec delfiny! (szkoda, że pływały tak daleko). Ani i Maćkowi podoba się tu tak bardzo, że postanawiają zostać tu dłużej i polecieć później do Wietnamu. My z Kubą opuszczamy wyspę wcześniej – wybieramy drogę lądową.
Laos słynie z tego, że tu nikomu się nie spieszy. Okazało się, że tak jest w rzeczywistości. Jednego dnia rano zamawialiśmy śniadanie, omlet, zupę z dyni i kanapkę z serem (po francuzach zostały bagietki). Po jakichś 10 minutach pan kelner, po uprzednim podaniu kawy, wyprowadza swój moto-rowerek i gdzieś odjeżdża. Po kolejnych 10 pawia się z powrotem i dumnie dzierży w dłoni dynie, serki oraz jajka. Kolejne 20 minut i już kanapka gotowa, omlet podany i tylko zamiast zupy jest znowu kanapka z dżemem z dyni – ale jakoś nie bardzo chce Ci się kłócić bo przecież na zupę będziesz czekał kolejne 40 minut 🙂 – to taka dygresja od Kuby.
Read MoreW tym celu należy przedostać się przez granicę kambodżańsko-laotańską, co wymaga olbrzymich pokładów cierpliwości lub wręczenia (niewielkiej) łapówki – zgadnijcie, którą opcję wybraliśmy? 😉
Wyciąganie kasy od nieświadomych falangów (tak Tajowie mówią na białych a Laotańczycy i Khmerzy papugują po nich) zaczyna się już w autobusie. Sympatyczny Pan Steward proponuje, że załatwi za ciebie wszystkie formalności (samemu to trwa długo a autobus nie może przecież czekać)– musisz mu tylko dać pieniądze na wizę oraz opłatę za „usługę” celniczą – 4 dolary. Potem okaże się, że ta kwota zawierała również prowizję 1 USD od łebka. Pan kasował też, „przez pomyłkę”, zawyżoną opłatę za wizę. Jedyne 5 USD. My jednak uparliśmy się, że wszystko załatwimy sami. Najpierw użeraliśmy się z celnikami z Kambodży. Uparcie żądali „łan dolar” za „stamp”. Kubie udało się – wbili mu pieczątkę zanim się zorientowali, że nie zamierzamy płacić. Mi natomiast bez słowa oddali paszport i dopiero postronnie laotańskiej zorientowałam się, że nie jest podstemplowany – laotańscy celnicy kazali uzupełnić pieczątkę. Musiałam wrócić, ale nie zapłaciłam 🙂
Potem ta sama śpiewka u celników w Laosie – najpierw „łan dolar” za serwis wizowy. Tłumaczymy, że przecież płacimy już za wizę, dlaczego więc jeszcze serwis? Celnik jest przygotowany – wyciąga kartkę oświadczającą, że oto już od pół godziny granica formalnie powinna być zamknięta, on tu robi nadgodziny! Płacisz, albo czekasz do jutra. Płacimy więc z ociąganiem, ale upominamy się o potwierdzenie. Dostajemy jakiś świstek. Już z wizami w paszportach udajemy się do kolejnego okienka po pieczątkę wjazdową. I tu znowu „łan dolar”. Pokazujemy więc nasz „paragon” – już zapłaciliśmy. Okazuje się, że wizy i pieczątki to zupełnie dwa różne departamenty, trzeba płacić znowu. Oświadczamy, że zapłacimy, ale jak dostaniemy potwierdzenie. I tu problem. W departamencie wizowym mają świstki potwierdzające opłatę wizową (a że celnik wpisuje tam wyższą kwotę to już jego sprawa). W pieczątkarni natomiast stosownych druczków nie mają. Droczymy się z celnikiem dobre 15 min, aż w końcu stwierdza chyba, że nasze 2 dolary nie są warte całego zachodu i z naburmuszony oddaje nam podstemplowane paszporty (na tę decyzję wpływ miała chyba też prośba o nazwisko i stopień celnika). Nasze górą!
Potem już bez problemu docieramy na naszą wyspę mekongową – Don Khon. Przez dwa dni leniuchujemy, zwiedzamy wyspę na rowerach, oglądamy tutejsze wodospady, udaje nam się też dostrzec delfiny! (szkoda, że pływały tak daleko). Ani i Maćkowi podoba się tu tak bardzo, że postanawiają zostać tu dłużej i polecieć później do Wietnamu. My z Kubą opuszczamy wyspę wcześniej – wybieramy drogę lądową.
Laos słynie z tego, że tu nikomu się nie spieszy. Okazało się, że tak jest w rzeczywistości. Jednego dnia rano zamawialiśmy śniadanie, omlet, zupę z dyni i kanapkę z serem (po francuzach zostały bagietki). Po jakichś 10 minutach pan kelner, po uprzednim podaniu kawy, wyprowadza swój moto-rowerek i gdzieś odjeżdża. Po kolejnych 10 pawia się z powrotem i dumnie dzierży w dłoni dynie, serki oraz jajka. Kolejne 20 minut i już kanapka gotowa, omlet podany i tylko zamiast zupy jest znowu kanapka z dżemem z dyni – ale jakoś nie bardzo chce Ci się kłócić bo przecież na zupę będziesz czekał kolejne 40 minut 🙂 – to taka dygresja od Kuby.