20100517 Morze Martwe
Prosimy o wyrozumiałość! Nie zawsze jesteśmy w stanie wrzucić zdjęcia na stronkę – często połączenie internetowe jest zbyt słabe. Więc proszę się od razu nie irytować. No! Kolejnym punktem programu miała być dolinka Mujib – kanion (zwany Wielkim Kanionem Jordanii), z którego woda wpływa (a właściwie powinna wpływać) do Morza Martwego. W rzeczywistości cała woda przy ujściu dolinki jest zbierana i pompowana do odległego o 100 km Ammanu oraz pobliskich wypasionych hoteli. Właśnie dlatego Morze Martwe znika w zastraszającym tępie (rocznie ubywa 4 cm).
Na miejsce dotarliśmy głównie stopem. Krótki odcinek trasy pokonaliśmy też busikiem. I znów były przygody, a właściwie – normalka. Zostaliśmy zaproszeni do lokalsowego domu na herbatę i obiad. Tym razem jednak zaproszenie było niezwykle, gdyż wyszło od kobiety. Pierwszy raz udało nam się zobaczyć jak wygląda życie w haremie. Właściwie to tylko ja oglądałam, bo Kuba nie miał wstępu do kuchni i pokoju dziewczyn. W czasie gdy ja pomagałam w kuchni (właściwie to nie pozwolono mi kiwnąć palcem – mogłam tylko patrzeć, zadawać pytania i próbować) Kuba razem z Panem Domu ucięli sobie drzemkę w salonie 🙂 Samiha, nasza gospodyni, ma trzech synów i trzy córki – wszyscy (łącznie z żonami i mężami mieszkają pod jednym dachem). Dziewczyny wychodząc do Kuby ubierały swoje tradycyjne kiecki i chusty na głowę. Gdy Kuba nie widział – zrzucały je i paradowały w rozmemłanych piżamach, które nosiły pod spodem. Włosy nieuczesane, zero makijażu – bardzo nieapetyczny widok, zwłaszcza, że żadna nie grzeszyła urodą. Za to wszystkie sympatyczne – całkiem miło nam się spędzało wspólnie czas, mimo, że prawie nie mówiły po angielsku. Obiad spożyliśmy w tradycyjny sposób – wszyscy na podłodze, jedzą paluchami że wspólnej michy. Po pysznym posiłku, objedzeni do granic możliwości wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Ciągnąca się wzdłuż Morza Martwego Dead Sea Highway to jedna z bardziej malowniczych dróg: z jednej strony pomarańczowe, skaliste góry, z drugiej – błękit morza. Smaczku dodaje świadomość, że to największa depresja na ziemi – 400 m. poniżej poziomu morza (ppm?). My dodatkowo mogliśmy podziwiać widoki z góry, to znaczy z kabiny TIR-a, który nas zabrał. Do naszej dolinki dotarliśmy po 17 i okazało się, że tego dnia nie możemy już wyjść na szlak – właściwie nie wiadomo czemu. Zagadaliśmy z przewodnikiem po Parku Narodowym i udało nam się załatwić „okazyjne” noclegi tuż nad brzegiem Morza Martwego. Zostawiliśmy graty i od razy pobiegliśmy ponurać się w słonej wodzie. Jeśli pamięta się o tym, żeby chronić oczy i nie oblizywać ust (woda jest paskudna) to kąpiel w Morzy Martwym dostarcza niesamowitej frajdy. Człowiek unosi się swobodnie na falach, przewraca z boku na bok, wietrzyk wieje, falki kołyszą – świetna zabawa. A jak się znudzi to można poczytać książkę w wodzie – jak na leżaku. To wszystko oczywiście nie dotyczy Kuby i jego alergii. Muszę przyznać, że mężu był dzielny – wytrzymał w wodzie jakieś 15 minut. Dla mnie też nie był to najlepszy moment na kąpiel w tej solance – po naszych pustynnych eskapadach miałam całe stopy pościerane do krwi, więc mnie też porządnie poszczypało
Read MoreNa miejsce dotarliśmy głównie stopem. Krótki odcinek trasy pokonaliśmy też busikiem. I znów były przygody, a właściwie – normalka. Zostaliśmy zaproszeni do lokalsowego domu na herbatę i obiad. Tym razem jednak zaproszenie było niezwykle, gdyż wyszło od kobiety. Pierwszy raz udało nam się zobaczyć jak wygląda życie w haremie. Właściwie to tylko ja oglądałam, bo Kuba nie miał wstępu do kuchni i pokoju dziewczyn. W czasie gdy ja pomagałam w kuchni (właściwie to nie pozwolono mi kiwnąć palcem – mogłam tylko patrzeć, zadawać pytania i próbować) Kuba razem z Panem Domu ucięli sobie drzemkę w salonie 🙂 Samiha, nasza gospodyni, ma trzech synów i trzy córki – wszyscy (łącznie z żonami i mężami mieszkają pod jednym dachem). Dziewczyny wychodząc do Kuby ubierały swoje tradycyjne kiecki i chusty na głowę. Gdy Kuba nie widział – zrzucały je i paradowały w rozmemłanych piżamach, które nosiły pod spodem. Włosy nieuczesane, zero makijażu – bardzo nieapetyczny widok, zwłaszcza, że żadna nie grzeszyła urodą. Za to wszystkie sympatyczne – całkiem miło nam się spędzało wspólnie czas, mimo, że prawie nie mówiły po angielsku. Obiad spożyliśmy w tradycyjny sposób – wszyscy na podłodze, jedzą paluchami że wspólnej michy. Po pysznym posiłku, objedzeni do granic możliwości wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Ciągnąca się wzdłuż Morza Martwego Dead Sea Highway to jedna z bardziej malowniczych dróg: z jednej strony pomarańczowe, skaliste góry, z drugiej – błękit morza. Smaczku dodaje świadomość, że to największa depresja na ziemi – 400 m. poniżej poziomu morza (ppm?). My dodatkowo mogliśmy podziwiać widoki z góry, to znaczy z kabiny TIR-a, który nas zabrał. Do naszej dolinki dotarliśmy po 17 i okazało się, że tego dnia nie możemy już wyjść na szlak – właściwie nie wiadomo czemu. Zagadaliśmy z przewodnikiem po Parku Narodowym i udało nam się załatwić „okazyjne” noclegi tuż nad brzegiem Morza Martwego. Zostawiliśmy graty i od razy pobiegliśmy ponurać się w słonej wodzie. Jeśli pamięta się o tym, żeby chronić oczy i nie oblizywać ust (woda jest paskudna) to kąpiel w Morzy Martwym dostarcza niesamowitej frajdy. Człowiek unosi się swobodnie na falach, przewraca z boku na bok, wietrzyk wieje, falki kołyszą – świetna zabawa. A jak się znudzi to można poczytać książkę w wodzie – jak na leżaku. To wszystko oczywiście nie dotyczy Kuby i jego alergii. Muszę przyznać, że mężu był dzielny – wytrzymał w wodzie jakieś 15 minut. Dla mnie też nie był to najlepszy moment na kąpiel w tej solance – po naszych pustynnych eskapadach miałam całe stopy pościerane do krwi, więc mnie też porządnie poszczypało