20100515 Stopem w Jordanii
Z początku mieliśmy dużo szczęścia – zabrał nas pewien Kapitan Armii Jordańskiej, który podrzucił nas jakieś 100 km. Do tego czasu zrobiło się południe – postanowiliśmy więc ,naszym zwyczajem, przeczekać największy upał gdzieś pod daszkiem. Długo nie usiedzieliśmy, bo zbiegła się cała chmara lokalsów, którzy chcieli się poznakomić. Skończyło się wizytą i obiadem w domu jednego z nich. Zaprzyjaźniliśmy się z połową wioski, obejrzeliśmy wszystkie niemowlęta w rodzinie, brzuchy pękały nam od przesłodkiej kawy i herbaty – najwyższy czas ruszać w dalszą drogę - przejechaliśmy kilka kilometrów na pace pick-p’a (zawsze chcieliśmy to zrobić!). Szliśmy dalej drogą w oczekiwaniu na kolejny samochód, ale nie uszliśmy nawet 500 m jak zaczepił nas młody Amerykanin – wolontariusz Korpusu Pokoju, mieszkający w Jordanii od pół roku. I znów wylądowaliśmy na herbatce. Po godzinie ruszyliśmy dalej. Trafiło nam się kilka okazji – podwózki po 5-10 km. Okazało się, że miejscowi tak bardzo chcieli nam pomóc, że zabierali nas nawet… jeśli jechali w inna stronę, niż my chcieliśmy się dostać… W ten sposób znaleźliśmy się „niewiadomogdzie”, z dala od głównej drogi do Petry. Byliśmy jakieś 30 km od celu, ale naprawdę na bocznej drodze. Auta jeździły z częstotliwością 1 na pół godziny. Na szczęście prawie każdy się zatrzymywał. Po długim, dłuuuugim czasie i dwóch kolejnych herbatkach u lokalsów oraz wizycie na placu zabaw z jednym z nich i szóstką jego dzieci (jechaliśmy taką gromadą zwykłą osobówką) dotarliśmy wreszcie na miejsce. Uff
Read More