20100514 Wadi Rum
Jeśli na stopa, to do Jordanii…chociaż z drugiej strony, jeśli rzeczywiście planuje się w konkretne miejsce w miarę szybko dojechać, to może lepiej autobusem. Ale po kolei: Rankiem okazało się, że nasz przyjaciel Mahmud nie pojedzie z nami jednak do Wadi Rum (w przypływie dobrego humoru spowodowanego obfitością araku (ble, tfu, paskudztwo – chyba, że się nie znam) obiecał nam to któregoś dnia) – braciak z Ammanu zrobił mu niespodziankę i przywiózł całą swoją rodzinę nad morze na weekend. Dla nas oznaczało to kombinowanie. Wykombinowaliśmy, że jedziemy na stopa. Mahmud i brygada pozwieżli nas na dworzec, z którego złapaliśmy marszrutkę, żeby wydostać się z miasta.
Jechaliśmy nią autostradą tak długo jak się dało, to znaczy do krzyżówki z drogą do Wadi Rum. Tam dzielnie odparliśmy ataki nagabywaczy i postawiliśmy na swoim – jedziemy na stopa i „no money”. Zabrał nas miły kierowca ciężarówki – niestety, jego trasa nie pokrywała się do końca z naszą, więc zostało nam jeszcze jakieś trzy kilometry do przejścia na piechotę. Godzina 11:00, pustynia, gorąco. Na szczęście zatrzymał się jeep z przewodnikiem, który zgodził się nas podrzucić te trzy kilometry w zamian za wysłuchanie wygłaszanych przez niego reklam świadczonych usług. Grzecznie podziękowaliśmy za „camel trip”, „jeep trip”, „climbing” oraz „beduin camp”, zaopatrzyliśmy się w bilety wstępu oraz wodę (6 litrów – mieliśmy nadzieje, że wystarczy do rana) i ruszyliśmy w dalszą drogę. Do wioski, z której wyrusza się w góry mieliśmy jeszcze jakieś 5 km, ale znów się udało złapać okazję. We wiosce byliśmy koło południa – nie było mowy, żeby o tej porze wypuszczać się na pustynię. Postanowiliśmy przeczekać najgorszy upał gdzieś w cieniu. Łatwo powiedzieć – we wsi tylko kurz, piach i upał. Drzewa nie uwidzisz, nawet przy meczecie. Żaden płot nie dawał nawet cienia cienia. Smętne resztki zieleni były tylko w prywatnych ogrodach, odgrodzonych od świata murami. Poza tym – na uliczkach ani żywej duszy, kto może ten siedzi w domu i się chłodzi.
Na szczęście mam Kubusia, który pokręcił się trochę po okolicy i wynalazł otwartą furtkę na taras pod winoroślą. Baardzo przyjemnie. Nie wiedzieliśmy co prawda, czy to czyjś ogródek, czy może jakaś szkoła (byliśmy w piątek, czyli święto i było tam pusto) – nie mieliśmy jednak gdzie się podziać, więc zostaliśmy. W przyjemnym cieniu spędziliśmy że trzy godzinki drzemiąc, czytając i jedząc. Już mieliśmy się zbierać, kiedy drzwi budynku otworzyły się i pojawił się w nich zaspany właściciel – najwyraźniej również urządził sobie sjestę. Byliśmy zaskoczeni i to miło zaskoczeni. Facet zalazł obcych ludzi u siebie na tarasie i zamiast się wkurzyć radośnie nas powitał i poczęstował herbatką. Pogawędziliśmy chwilę i w końcu wyruszyliśmy na pustynię.
Wadi Rum to unikalne w świecie przepiękne góry i skały na pustyni. Nie potrafię opisać ich słowami, ale naprawdę robią wrażenie. Szwędaliśmy się po okolicy do zmroku. Właściwie, to zrobiliśmy całkiem niezły trekking – przeszliśmy z 15 km, wdrapaliśmy się na wysoką skałę i dwie potężne wydmy (to ostanie to była prawdziwa mordęga z plecakami). Wieczorem znaleźliśmy urocze miejsce na namiot na szczycie jednej z „wydemek” , z dala od wszystkich (mam tu na myśli liczne okoliczne „beduin tenty”). Rozgwieżdżone niebo w nocy było wspaniałe. Nie mamy jednak dobrych zdjęć, bo trochę nam się popsuł aparat. No właściwie, to ja go tak jakby upuściłam, wprost na obiektyw, który pękł… i po aparacie tak to jest z babami – czego się dotkną to popsują (albo zgubią).. Kuba zniósł to dzielnie i nic a nic nie był zły (a przynajmniej tego nie okazał). No ale klops – dwa najpiękniejsze miejsca w Jordanii będziemy mogli uwiecznić tylko małą „małpką”.
Następnego dnia wstaliśmy bardzo wcześnie, żeby zdążyć jak najwięcej połazić zanim zrobi się upał. Postanowiliśmy wrócić do wioski okrężną drogą, żeby jak najwięcej zobaczyć. Po drodze okazało się, że aparat nie jest doszczętnie zepsuty – można było robić fotki na największym zoomie (obudowa popękała i obiektyw nie współpracował). Droga powrotna bardzo dała nam się we znaki – rano upał jest bardziej dokuczliwy niż wieczorem. Poza tym mieliśmy zbyt mało wody – nie udało nam się poprzedniego dnia uzupełnić zapasów. Porządnie wymęczeni dotarliśmy do wioski. Tam bez problemu złapaliśmy stopa do visitor’s center i dalej, w kierunki Petry.
Read MoreJechaliśmy nią autostradą tak długo jak się dało, to znaczy do krzyżówki z drogą do Wadi Rum. Tam dzielnie odparliśmy ataki nagabywaczy i postawiliśmy na swoim – jedziemy na stopa i „no money”. Zabrał nas miły kierowca ciężarówki – niestety, jego trasa nie pokrywała się do końca z naszą, więc zostało nam jeszcze jakieś trzy kilometry do przejścia na piechotę. Godzina 11:00, pustynia, gorąco. Na szczęście zatrzymał się jeep z przewodnikiem, który zgodził się nas podrzucić te trzy kilometry w zamian za wysłuchanie wygłaszanych przez niego reklam świadczonych usług. Grzecznie podziękowaliśmy za „camel trip”, „jeep trip”, „climbing” oraz „beduin camp”, zaopatrzyliśmy się w bilety wstępu oraz wodę (6 litrów – mieliśmy nadzieje, że wystarczy do rana) i ruszyliśmy w dalszą drogę. Do wioski, z której wyrusza się w góry mieliśmy jeszcze jakieś 5 km, ale znów się udało złapać okazję. We wiosce byliśmy koło południa – nie było mowy, żeby o tej porze wypuszczać się na pustynię. Postanowiliśmy przeczekać najgorszy upał gdzieś w cieniu. Łatwo powiedzieć – we wsi tylko kurz, piach i upał. Drzewa nie uwidzisz, nawet przy meczecie. Żaden płot nie dawał nawet cienia cienia. Smętne resztki zieleni były tylko w prywatnych ogrodach, odgrodzonych od świata murami. Poza tym – na uliczkach ani żywej duszy, kto może ten siedzi w domu i się chłodzi.
Na szczęście mam Kubusia, który pokręcił się trochę po okolicy i wynalazł otwartą furtkę na taras pod winoroślą. Baardzo przyjemnie. Nie wiedzieliśmy co prawda, czy to czyjś ogródek, czy może jakaś szkoła (byliśmy w piątek, czyli święto i było tam pusto) – nie mieliśmy jednak gdzie się podziać, więc zostaliśmy. W przyjemnym cieniu spędziliśmy że trzy godzinki drzemiąc, czytając i jedząc. Już mieliśmy się zbierać, kiedy drzwi budynku otworzyły się i pojawił się w nich zaspany właściciel – najwyraźniej również urządził sobie sjestę. Byliśmy zaskoczeni i to miło zaskoczeni. Facet zalazł obcych ludzi u siebie na tarasie i zamiast się wkurzyć radośnie nas powitał i poczęstował herbatką. Pogawędziliśmy chwilę i w końcu wyruszyliśmy na pustynię.
Wadi Rum to unikalne w świecie przepiękne góry i skały na pustyni. Nie potrafię opisać ich słowami, ale naprawdę robią wrażenie. Szwędaliśmy się po okolicy do zmroku. Właściwie, to zrobiliśmy całkiem niezły trekking – przeszliśmy z 15 km, wdrapaliśmy się na wysoką skałę i dwie potężne wydmy (to ostanie to była prawdziwa mordęga z plecakami). Wieczorem znaleźliśmy urocze miejsce na namiot na szczycie jednej z „wydemek” , z dala od wszystkich (mam tu na myśli liczne okoliczne „beduin tenty”). Rozgwieżdżone niebo w nocy było wspaniałe. Nie mamy jednak dobrych zdjęć, bo trochę nam się popsuł aparat. No właściwie, to ja go tak jakby upuściłam, wprost na obiektyw, który pękł… i po aparacie tak to jest z babami – czego się dotkną to popsują (albo zgubią).. Kuba zniósł to dzielnie i nic a nic nie był zły (a przynajmniej tego nie okazał). No ale klops – dwa najpiękniejsze miejsca w Jordanii będziemy mogli uwiecznić tylko małą „małpką”.
Następnego dnia wstaliśmy bardzo wcześnie, żeby zdążyć jak najwięcej połazić zanim zrobi się upał. Postanowiliśmy wrócić do wioski okrężną drogą, żeby jak najwięcej zobaczyć. Po drodze okazało się, że aparat nie jest doszczętnie zepsuty – można było robić fotki na największym zoomie (obudowa popękała i obiektyw nie współpracował). Droga powrotna bardzo dała nam się we znaki – rano upał jest bardziej dokuczliwy niż wieczorem. Poza tym mieliśmy zbyt mało wody – nie udało nam się poprzedniego dnia uzupełnić zapasów. Porządnie wymęczeni dotarliśmy do wioski. Tam bez problemu złapaliśmy stopa do visitor’s center i dalej, w kierunki Petry.