20110624 Road trip – Dzień VI –Wracamy?
I stało się, to nasz ostatni dzień na Islandii, i ostatni dzień podróży. Jutro wczesnym popołudniem będziemy już w Warszawie. A tymczasem wyruszamy w drogę powrotną do Reykjaviku. Do przejechania mamy kawał drogi, ale postanawiamy zatrzymać się tu i ówdzie, żeby zobaczyć jeszcze kawałek krainy lodu.
Pierwszy przystanek tego dnia do Glaumbær – skansen, w którym podziwiać można tradycyjne, islandzkie domy z torfu kryte darniną. To prawdziwe cudeńka, wyglądają uroczo na tle górzystego krajobrazu. Niby lepianki a takie czyste i schludne, wszytko tam takie maleńkie, jakby domki zamieszkiwali krasnale. Przy skansenie działa knajpka – nie jesteśmy w stanie odmówić sobie przepysznych kanapek z domowym, wędzonym łososiem i baraniną, mniam.
Następnie „zaliczamy” jeszcze ostatni (dla nas), islandzki wodospad Hraunfossar i rzucamy okiem na podziemne jaskinie wydrążone w lawie przez lawę (fajne, ale na straszliwym odludziu, no i oczywiście nie wymieniliśmy żarówek w czołówkach, więc guzik widzieliśmy. Ja dodatkowo bałam się, że mi się to cudo zawali na głowę, więc jak tylko mogłam to czmychnęłam do samochodu. Kuba z Kasią przedarli się trochę dalej – w jaskini było nawiane pełno śniegu, co w połączeniu że sporymi kamolami, które zalegały w środku i panującymi tam ciemnościami egipskimi nie nastrajały specjalnie do spacerów, więc również dosyć szybko zawrócili.
W planach na ten dzień mieliśmy jeszcze relaks w gorących źródłach błękitnej laguny, ale zbyt późno dotarliśmy do Reykjaviku. Wynagrodziliśmy to sobie wizytą w knajpie z owocami morza, gdzie spożyliśmy pyszną zupę oraz grillowanego steka z wieloryba (też dobry i nie wiem, czemu mi się wydawało, że powinien smakować jak ryba? – smakował jak dziczyzna 🙂
Na lotnisko dotarliśmy o 1 nad ranem i padliśmy że zmęczenia, gdzie popadło (znaczy się na karimatach na podłodze, z której od razu przegonił nas pan ochroniarz – „spać można, ale tylko na krzesłach”). Bywaliśmy już na bardziej przyjaznych lotniskach
Read MorePierwszy przystanek tego dnia do Glaumbær – skansen, w którym podziwiać można tradycyjne, islandzkie domy z torfu kryte darniną. To prawdziwe cudeńka, wyglądają uroczo na tle górzystego krajobrazu. Niby lepianki a takie czyste i schludne, wszytko tam takie maleńkie, jakby domki zamieszkiwali krasnale. Przy skansenie działa knajpka – nie jesteśmy w stanie odmówić sobie przepysznych kanapek z domowym, wędzonym łososiem i baraniną, mniam.
Następnie „zaliczamy” jeszcze ostatni (dla nas), islandzki wodospad Hraunfossar i rzucamy okiem na podziemne jaskinie wydrążone w lawie przez lawę (fajne, ale na straszliwym odludziu, no i oczywiście nie wymieniliśmy żarówek w czołówkach, więc guzik widzieliśmy. Ja dodatkowo bałam się, że mi się to cudo zawali na głowę, więc jak tylko mogłam to czmychnęłam do samochodu. Kuba z Kasią przedarli się trochę dalej – w jaskini było nawiane pełno śniegu, co w połączeniu że sporymi kamolami, które zalegały w środku i panującymi tam ciemnościami egipskimi nie nastrajały specjalnie do spacerów, więc również dosyć szybko zawrócili.
W planach na ten dzień mieliśmy jeszcze relaks w gorących źródłach błękitnej laguny, ale zbyt późno dotarliśmy do Reykjaviku. Wynagrodziliśmy to sobie wizytą w knajpie z owocami morza, gdzie spożyliśmy pyszną zupę oraz grillowanego steka z wieloryba (też dobry i nie wiem, czemu mi się wydawało, że powinien smakować jak ryba? – smakował jak dziczyzna 🙂
Na lotnisko dotarliśmy o 1 nad ranem i padliśmy że zmęczenia, gdzie popadło (znaczy się na karimatach na podłodze, z której od razu przegonił nas pan ochroniarz – „spać można, ale tylko na krzesłach”). Bywaliśmy już na bardziej przyjaznych lotniskach