20110619 Islandzki road trip – Dzień I: „Golden Circle”
Naszą podróż rozpoczynamy od „golden circle” obowiązkowego kółeczka, które każdy turysta „zrobić” powinien. W planach są: Þingvellir (równina, na której przebiega granica pomiędzy kontynentami, miejsce zgromadzeń średniowiecznego parlamentu i tak, też nie potrafimy wymawiać islandzkich nazw, to znaczy Kasia nawet sobie radzi, ale ja z Kubą jesteśmy dętki), najsłynniejszy na świecie gejzer Geysir (od którego wszystkie pozostałe wypluwacze gorącej wody wzięły nazwę), oraz najbardziej znany wodospad Islandii (chyba dlatego, że nazwę łatwo wymówić), Gullfoss. Zwykle „zalicza” się jeszcze Błękitną Lagunę (kompleks basenowy powstały przy gorących źródłach, taki islandzki Disneyland), ale dla nas jest on nie po drodze – wybierzemy się tam w drodze powrotnej na lotnisko.
Już po wyjeździe z miasta szczeny nam opadają – krajobraz jest po prostu przepiękny. Ogromna przestrzeń, malownicze góry i wulkany, szalone rzeki, malownicze wodospady, łąki usłane kwiatami i nasze ulubione – pola fioletowego łubinu po horyzont. Co chwila zatrzymujemy się, żeby wyjść, popatrzeć, cyknąć fotki i nie możemy nadziwić się, że tak tu pięknie.
Þingvellir jest urocze – z platformy widokowej rozciąga się przepiękny widok na równinę, jezioro i wijącą się rzeczkę. Uwagę przykuwa spora szczelina ciągnąca się kilometrami – to tutaj przebiega granica między Ameryką a Europą i widać to bardzo wyraźnie. Spacerujemy kilka godzin dnem dolinki, podglądamy ptaki, odwiedzamy najstarszy na wyspie kościółek i cmentarz, na którym pochowano dwóch największych islandzkich poetów.
Następny przystanek to Gullfoss – wspaniały wodospad, który spływa kilkoma kaskadami i pluje wodą tak, że w słoneczne dni unoszą się nad nim tęcze. Mamy szczęście, bo dzień znów jest piękny, więc udaje nam się zobaczyć kilka tęcz nad wodospadowych, a nawet je sfotografować.
Gejzer Geysir trochę nas rozczarowuje, bo nie jest już aktywny. To znaczy aktywny bywa, ale tylko podczas trzęsień ziemi – nas tym razem ominęło. Na pocieszenie jest mniejszy gejzerek, który mniej więcej co 10 min strzela wodą na całkiem pokaźne 10 m. Fajny jest nie tylko sam „wytrysk”, ale również moment zaraz po, gdy wyrzucona woda wlewa się z powrotem do dziury, albo gdy gejzer pulsuje i nadyma śmieszne bąble nie mogąc się zdecydować – wypluć już teraz czy jeszcze trochę poczekać? Gapimy się na to cudo że dwie godziny, a potem włazimy jeszcze na pobliski pagór, żeby widowisko obejrzeć z innej perspektywy.
Dzień chcemy zakończyć w górskiej miejscowości Þósmörk, w której początek ma jeden z najpiękniejszych szlaków trekkingowych Islandii. Z planów wychodzi jednak klops, gdyż okazuje się, że droga dojazdowa do Þósmörk jest normalnie przejezdna wyłącznie dla samochodów terenowych (my mamy Opelka), a w tym momencie w ogóle nie jest przejezdna, bo powódź zmiotła most. Na noc lądujemy więc w maleńkiej miejscowości Vik.. Do hostelu docieramy grubo po północy, a nadal świeci słońce. W czerwcu na Islandii nie zapada zmrok, a zachód słońca (czytaj: wspaniałe światło do zdjęć i podziwiania cudów natury) trwa jakieś pięć godzin. Właścicielkę hostelu wyciągamy z domowych pieleszy. Głupio nam straszliwie, ale ona wcale nie ma nam tego za złe, jest miła i uśmiechnięta. I jak tu nie lubić tej krainy?
Read MoreJuż po wyjeździe z miasta szczeny nam opadają – krajobraz jest po prostu przepiękny. Ogromna przestrzeń, malownicze góry i wulkany, szalone rzeki, malownicze wodospady, łąki usłane kwiatami i nasze ulubione – pola fioletowego łubinu po horyzont. Co chwila zatrzymujemy się, żeby wyjść, popatrzeć, cyknąć fotki i nie możemy nadziwić się, że tak tu pięknie.
Þingvellir jest urocze – z platformy widokowej rozciąga się przepiękny widok na równinę, jezioro i wijącą się rzeczkę. Uwagę przykuwa spora szczelina ciągnąca się kilometrami – to tutaj przebiega granica między Ameryką a Europą i widać to bardzo wyraźnie. Spacerujemy kilka godzin dnem dolinki, podglądamy ptaki, odwiedzamy najstarszy na wyspie kościółek i cmentarz, na którym pochowano dwóch największych islandzkich poetów.
Następny przystanek to Gullfoss – wspaniały wodospad, który spływa kilkoma kaskadami i pluje wodą tak, że w słoneczne dni unoszą się nad nim tęcze. Mamy szczęście, bo dzień znów jest piękny, więc udaje nam się zobaczyć kilka tęcz nad wodospadowych, a nawet je sfotografować.
Gejzer Geysir trochę nas rozczarowuje, bo nie jest już aktywny. To znaczy aktywny bywa, ale tylko podczas trzęsień ziemi – nas tym razem ominęło. Na pocieszenie jest mniejszy gejzerek, który mniej więcej co 10 min strzela wodą na całkiem pokaźne 10 m. Fajny jest nie tylko sam „wytrysk”, ale również moment zaraz po, gdy wyrzucona woda wlewa się z powrotem do dziury, albo gdy gejzer pulsuje i nadyma śmieszne bąble nie mogąc się zdecydować – wypluć już teraz czy jeszcze trochę poczekać? Gapimy się na to cudo że dwie godziny, a potem włazimy jeszcze na pobliski pagór, żeby widowisko obejrzeć z innej perspektywy.
Dzień chcemy zakończyć w górskiej miejscowości Þósmörk, w której początek ma jeden z najpiękniejszych szlaków trekkingowych Islandii. Z planów wychodzi jednak klops, gdyż okazuje się, że droga dojazdowa do Þósmörk jest normalnie przejezdna wyłącznie dla samochodów terenowych (my mamy Opelka), a w tym momencie w ogóle nie jest przejezdna, bo powódź zmiotła most. Na noc lądujemy więc w maleńkiej miejscowości Vik.. Do hostelu docieramy grubo po północy, a nadal świeci słońce. W czerwcu na Islandii nie zapada zmrok, a zachód słońca (czytaj: wspaniałe światło do zdjęć i podziwiania cudów natury) trwa jakieś pięć godzin. Właścicielkę hostelu wyciągamy z domowych pieleszy. Głupio nam straszliwie, ale ona wcale nie ma nam tego za złe, jest miła i uśmiechnięta. I jak tu nie lubić tej krainy?