20100618 Damavand – 5671m n.p.m. – zdobyty!
Po krótkim odpoczynku u naszej znajomej Maryam w Teheranie wyruszamy do Polur – miejscowości u stóp Damavandu. Docieramy tam bez problemu autobusem i szybko znajdujemy siedzibę Irańskiego Związku Alpinistów – nazywana jest „chatką”, ale to nie jest zbyt dobre określenie. „Chatka” to wielopiętrowy, nowoczesny i czysty budynek – schronisko górskie odpowiadające zachodnim standardom (mają tam nawet imponującą ściankę wspinaczkową na olbrzymiej sali gimnastycznej!). Noc w dormitorium kosztuje 5 USD. Obsługa miła, pomocna. Spotykamy zachodnich turystów, którzy właśnie zeszli że szczytu, wymieniamy doświadczenia, jest bardzo przyjemnie. Oczywiście, jak to bywa w takich miejscach – pełna infrastruktura. Można wynająć przewodnika, muła, jeepa. Hiszpan i Francuz, z którymi rozmawiamy są trochę za bardzo przejęci jak na mój gust – radzą koniecznie wynająć przewodnika i zamówić sobie transport autem do drugiego obozu (meczet na wysokości 3020 m. do którego dojeżdża się polną drogą – trudną do pokonania dla zwykłych samochodów i równie nieprzyjemną dla piechurów – dużo kurzu i upał) a potem muły do bazy pod szczytem – „inaczej będziecie zbyt zmęczeni, żeby zdobyć górę i na pewno się zgubicie pod szczytem”.
Nie przejmujemy się tym za bardzo i postanawiamy pozostać przy naszej opcji „low budget”. Zwłaszcza, że jako „dewizowcy” musimy zapłacić za wejście na szczyt po 50 USD od łepka. Przemyślnie wybraliśmy sobie weekend na wejście na górę – liczymy, że będzie dużo ludzi, a przez to – bezpieczniej. Jak zwykle mieliśmy wiele szczęścia – jak tylko zaczęliśmy pokonywać piechotą niezbyt przyjemną, piaszczystą i zakurzoną trasę do obozu nr 2 (czyli do wspomnianego wcześniej meczetu) napatoczył się przesympatyczny starszy pan z Teheranu – również zamierzał zdobywać Damavand (po raz piąty). Podwiózł nas swoim autem dokąd się dało, a potem wspólnie ruszyliśmy na szlak.
Damavand nie jest trudną górą, pomimo swojej wysokości. Technicznie jest prosty, odległości są relatywnie małe. Podejście do obozu nr 3 na wysokość 4200 m (bazy wypadowej na atak szczytowy) zajęło nam 5 godzin, a szliśmy naprawdę powoli i robiliśmy częste przerwy „na daktyla i chałwę”. Wysokość znosiliśmy całkiem dobrze. Ja nie czułam nic, Kuba miał lekki ból głowy, który ustąpił po krótkiej drzemce. Nie wszyscy tak dobrze się trzymali. Parę osób ledwo dotarło do bazy, wiele z nich wymiotowało. W obozie trzecim są dwa schroniska – stare, darmowe oraz nowe – za 5 USD od osoby. Nowe jest bardzo fajne, w miarę czyste (jeszcze) i śpią tam głównie zagraniczniaki. Stare byłoby całkiem w porządku, gdyby nie fakt, że panuje tam straszny syf i robactwo. Wystarczyłoby raz, a porządnie posprzątać i regularnie wynosić śmieci i byłoby tam bardzo przyjemnie. Niestety, warunki jak na śmietniku, wszędzie walają się zepsute resztki jedzenia i jest po prostu obleśnie. W ramach oszczędności postanawiamy spać w naszym namiociku.
Po rozłożeniu obozowiska spotkała nas niespodzianka. Przez cały nasz pobyt w Iranie, gdzie nie pojechaliśmy, słyszeliśmy „legendy” o Michale – Polaku, który postanowił przez kilka miesięcy pomieszkać w Teheranie, żeby nauczyć się języka. Trochę podróżował po kraju i poznał mnóstwo ludzi. Traf chciał, że my trafialiśmy na tych samych. Wszyscy Michała bardzo chwalili, więc i my chcieliśmy go poznać. Jednak jakoś się nie składało. Maryam zdobył nawet jego numer telefonu, ale nie mogliśmy się do niego dodzwonić. Trudno, widocznie tak miało być. Siedzieliśmy sobie pod Damavandem i gotowaliśmy makaron kiedy podeszło do nas dwóch Irańczyków – chcieli się zintegrować. Na wieść, że jesteśmy Polakami wybuchnęli dziką radością – oni też przyprowadzili że sobą jednego Polonusa. Okazało się, że to właśnie Michał. Dzięki temu zbiegowi okoliczności znajomość się zacieśniła i zdobyliśmy kompanów do wspinaczki (doświadczonych – każdy z nich był na szczycie po pięć razy).
Potem szczęście nas trochę opuściło – przyszła burza gradowa. Wieczorem, co prawda, się przejaśniło, ale w nocy znów padał grad i śnieg i dość mocno wiało. Z tego powodu o 2 godziny opóźniliśmy nasze wyjście na szczyt – co nam było na rękę (nie rozumieliśmy, czemu Irańczycy upierali się na wyjście w środku nocy – na szczyt wchodzi się ok 6-7 godz., więc spokojnie można wyjść wczesnym rankiem, a nie po ciemku). Koniec końców, wyruszyliśmy parę minut po piątej w składzie – ja, Kuba, Michał, Erfan, Homid, Sahar i Miły Starszy Pan z Teheranu poznany dnia poprzedniego. Pogoda nas nie rozpieszczała – było zimno i wiało. Większość czasu szliśmy w chmurach i mgle. Kiedy się przejaśniało widzieliśmy, że cała dolina (i schroniska) zalane są słońcem. U nas jednak panowała zima. Wiatr bardzo przeszkadzał i mocno obniżał odczuwalną temperaturę, ale miał też jedną zaletę – rozwiewał opary siarki, które wypluwa Damavand. W bezwietrzne dni opary dają się we znaki wspinaczom i nie raz uniemożliwiły zdobycie szczytu. My pod tym względem mieliśmy znośne warunki – tylko parę razy, tuż pod szczytem, musieliśmy zasłaniać twarze. Te opary to naprawdę nic przyjemnego. Szczerze mówiąc, gdybyśmy byli sami pewnie byśmy tego dnia na szczyt nie weszli z powodu pogody. Baliśmy się, że przy zejściu że szczytu nie odnajdziemy właściwej drogi. Poza tym, pogoda wydawała nam się mocno podejrzana – wydawało nam się, że lada moment rozpęta się śnieżyca. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Powoli zdobywaliśmy wysokość. Jak dla nas, to nawet zbyt powoli, no ale nie chcieliśmy się kłócić z bardziej doświadczonymi Irańczykami. Mniej więcej w połowie drogi wymiękli Sahar i Homid – najpierw mocno zwolnili, a potem Erfan odesłał ich na dół. Przy lodospadzie, na wysokości ok 5000 m. Starszy Pan zzieleniał i zwymiotował. Próbowaliśmy również jego przekonać, żeby zszedł na dół, ale stwierdził, że po pozbyciu się zawartości żołądka poczuł się lepiej. I rzeczywiście, od tej pory radził sobie lepiej. Przy „Piramidzie”, charakterystycznej skale na wysokości 5300 m. zmieniło się podłoże – skały zmieniły się sypkie kawałki siarki – trudno się po nich wchodziło. Każdy krok do góry to zjeżdżanie pół kroku w dół z kamykami. Zaczęło też buchać siarą. Szło się naprawdę ciężko. Po siedmiu godzinach dotarliśmy na szczyt – wywłaszczony kawałek obstawiony kamienieniami, żeby mniej wiało. Widoków żadnych. Na jednym z kamoli przyczepione były tabliczki chwalące Allaha i Ahura Mazdy (boga Zaratusztrian) a między nimi jakieś zdechłe zwierzę (owca) – nie bardzo wiemy co to było, bo był to szkielet w części pokryty skórą, przysypany śniegiem.
Po kilku szybkich fotkach postanowiliśmy wracać. Miły Starszy Pan postanowił sprowadzić nas inną drogą – po gruzowisku. Nie było to najwygodniejsze zejście. Na szczęście szybko dotarliśmy do wielkich pól śnieżnych i jakieś tysiąc metrów w dół pokonaliśmy „dupozjazdami” po śniegu. Była to świetna zabawa. Poza tym, byliśmy wszyscy mocno zmęczeni i ciężko by nam było zejść normalną drogą. Z pewnością trwałoby to wiele godzin. A tak – całkiem szybko znaleźliśmy się przy schronisku i jeszcze świetnie się bawiliśmy. Dopiero przy namiocie poczuliśmy jak bardzo jesteśmy zmęczeni. Mnie bolała głowa. Na szczęście Irańczycy zaprosili nas na obiadek, więc nie musieliśmy sami gotować. Po posiłku Michał i jego irańscy znajomi (wliczając w to Miłego Starszego Pana) spakowali manatki i zeszli na dół a potem pojechali do Teheranu (następnego dnia pracowali) a my zamknęliśmy się w namiocie i spaliśmy… 15 godzin!
Następnego dnia zebraliśmy się bardzo późno. Trochę się martwiliśmy, jak dostaniemy się z tego końca świata do Teheranu – wszyscy turyści zwinęli się po weekendzie i w okolicy zapanowały pustki. Szczęście nas jednak nie opuściło. Przy meczecie biwakowało sobie kilka europejskich rodzinek. Byli to Niemcy i Norwegowie – szefowie Nestle i Statoil w Iranie, którzy przyjechali na rekonesans przed zdobywaniem szczytu. Najpierw nas poczęstowali europejską kiełbasą że świni, a potem podrzucili do Teheranu wstępując po drodze na pyszne, najprawdziwsze włoskie lody.
Read MoreNie przejmujemy się tym za bardzo i postanawiamy pozostać przy naszej opcji „low budget”. Zwłaszcza, że jako „dewizowcy” musimy zapłacić za wejście na szczyt po 50 USD od łepka. Przemyślnie wybraliśmy sobie weekend na wejście na górę – liczymy, że będzie dużo ludzi, a przez to – bezpieczniej. Jak zwykle mieliśmy wiele szczęścia – jak tylko zaczęliśmy pokonywać piechotą niezbyt przyjemną, piaszczystą i zakurzoną trasę do obozu nr 2 (czyli do wspomnianego wcześniej meczetu) napatoczył się przesympatyczny starszy pan z Teheranu – również zamierzał zdobywać Damavand (po raz piąty). Podwiózł nas swoim autem dokąd się dało, a potem wspólnie ruszyliśmy na szlak.
Damavand nie jest trudną górą, pomimo swojej wysokości. Technicznie jest prosty, odległości są relatywnie małe. Podejście do obozu nr 3 na wysokość 4200 m (bazy wypadowej na atak szczytowy) zajęło nam 5 godzin, a szliśmy naprawdę powoli i robiliśmy częste przerwy „na daktyla i chałwę”. Wysokość znosiliśmy całkiem dobrze. Ja nie czułam nic, Kuba miał lekki ból głowy, który ustąpił po krótkiej drzemce. Nie wszyscy tak dobrze się trzymali. Parę osób ledwo dotarło do bazy, wiele z nich wymiotowało. W obozie trzecim są dwa schroniska – stare, darmowe oraz nowe – za 5 USD od osoby. Nowe jest bardzo fajne, w miarę czyste (jeszcze) i śpią tam głównie zagraniczniaki. Stare byłoby całkiem w porządku, gdyby nie fakt, że panuje tam straszny syf i robactwo. Wystarczyłoby raz, a porządnie posprzątać i regularnie wynosić śmieci i byłoby tam bardzo przyjemnie. Niestety, warunki jak na śmietniku, wszędzie walają się zepsute resztki jedzenia i jest po prostu obleśnie. W ramach oszczędności postanawiamy spać w naszym namiociku.
Po rozłożeniu obozowiska spotkała nas niespodzianka. Przez cały nasz pobyt w Iranie, gdzie nie pojechaliśmy, słyszeliśmy „legendy” o Michale – Polaku, który postanowił przez kilka miesięcy pomieszkać w Teheranie, żeby nauczyć się języka. Trochę podróżował po kraju i poznał mnóstwo ludzi. Traf chciał, że my trafialiśmy na tych samych. Wszyscy Michała bardzo chwalili, więc i my chcieliśmy go poznać. Jednak jakoś się nie składało. Maryam zdobył nawet jego numer telefonu, ale nie mogliśmy się do niego dodzwonić. Trudno, widocznie tak miało być. Siedzieliśmy sobie pod Damavandem i gotowaliśmy makaron kiedy podeszło do nas dwóch Irańczyków – chcieli się zintegrować. Na wieść, że jesteśmy Polakami wybuchnęli dziką radością – oni też przyprowadzili że sobą jednego Polonusa. Okazało się, że to właśnie Michał. Dzięki temu zbiegowi okoliczności znajomość się zacieśniła i zdobyliśmy kompanów do wspinaczki (doświadczonych – każdy z nich był na szczycie po pięć razy).
Potem szczęście nas trochę opuściło – przyszła burza gradowa. Wieczorem, co prawda, się przejaśniło, ale w nocy znów padał grad i śnieg i dość mocno wiało. Z tego powodu o 2 godziny opóźniliśmy nasze wyjście na szczyt – co nam było na rękę (nie rozumieliśmy, czemu Irańczycy upierali się na wyjście w środku nocy – na szczyt wchodzi się ok 6-7 godz., więc spokojnie można wyjść wczesnym rankiem, a nie po ciemku). Koniec końców, wyruszyliśmy parę minut po piątej w składzie – ja, Kuba, Michał, Erfan, Homid, Sahar i Miły Starszy Pan z Teheranu poznany dnia poprzedniego. Pogoda nas nie rozpieszczała – było zimno i wiało. Większość czasu szliśmy w chmurach i mgle. Kiedy się przejaśniało widzieliśmy, że cała dolina (i schroniska) zalane są słońcem. U nas jednak panowała zima. Wiatr bardzo przeszkadzał i mocno obniżał odczuwalną temperaturę, ale miał też jedną zaletę – rozwiewał opary siarki, które wypluwa Damavand. W bezwietrzne dni opary dają się we znaki wspinaczom i nie raz uniemożliwiły zdobycie szczytu. My pod tym względem mieliśmy znośne warunki – tylko parę razy, tuż pod szczytem, musieliśmy zasłaniać twarze. Te opary to naprawdę nic przyjemnego. Szczerze mówiąc, gdybyśmy byli sami pewnie byśmy tego dnia na szczyt nie weszli z powodu pogody. Baliśmy się, że przy zejściu że szczytu nie odnajdziemy właściwej drogi. Poza tym, pogoda wydawała nam się mocno podejrzana – wydawało nam się, że lada moment rozpęta się śnieżyca. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Powoli zdobywaliśmy wysokość. Jak dla nas, to nawet zbyt powoli, no ale nie chcieliśmy się kłócić z bardziej doświadczonymi Irańczykami. Mniej więcej w połowie drogi wymiękli Sahar i Homid – najpierw mocno zwolnili, a potem Erfan odesłał ich na dół. Przy lodospadzie, na wysokości ok 5000 m. Starszy Pan zzieleniał i zwymiotował. Próbowaliśmy również jego przekonać, żeby zszedł na dół, ale stwierdził, że po pozbyciu się zawartości żołądka poczuł się lepiej. I rzeczywiście, od tej pory radził sobie lepiej. Przy „Piramidzie”, charakterystycznej skale na wysokości 5300 m. zmieniło się podłoże – skały zmieniły się sypkie kawałki siarki – trudno się po nich wchodziło. Każdy krok do góry to zjeżdżanie pół kroku w dół z kamykami. Zaczęło też buchać siarą. Szło się naprawdę ciężko. Po siedmiu godzinach dotarliśmy na szczyt – wywłaszczony kawałek obstawiony kamienieniami, żeby mniej wiało. Widoków żadnych. Na jednym z kamoli przyczepione były tabliczki chwalące Allaha i Ahura Mazdy (boga Zaratusztrian) a między nimi jakieś zdechłe zwierzę (owca) – nie bardzo wiemy co to było, bo był to szkielet w części pokryty skórą, przysypany śniegiem.
Po kilku szybkich fotkach postanowiliśmy wracać. Miły Starszy Pan postanowił sprowadzić nas inną drogą – po gruzowisku. Nie było to najwygodniejsze zejście. Na szczęście szybko dotarliśmy do wielkich pól śnieżnych i jakieś tysiąc metrów w dół pokonaliśmy „dupozjazdami” po śniegu. Była to świetna zabawa. Poza tym, byliśmy wszyscy mocno zmęczeni i ciężko by nam było zejść normalną drogą. Z pewnością trwałoby to wiele godzin. A tak – całkiem szybko znaleźliśmy się przy schronisku i jeszcze świetnie się bawiliśmy. Dopiero przy namiocie poczuliśmy jak bardzo jesteśmy zmęczeni. Mnie bolała głowa. Na szczęście Irańczycy zaprosili nas na obiadek, więc nie musieliśmy sami gotować. Po posiłku Michał i jego irańscy znajomi (wliczając w to Miłego Starszego Pana) spakowali manatki i zeszli na dół a potem pojechali do Teheranu (następnego dnia pracowali) a my zamknęliśmy się w namiocie i spaliśmy… 15 godzin!
Następnego dnia zebraliśmy się bardzo późno. Trochę się martwiliśmy, jak dostaniemy się z tego końca świata do Teheranu – wszyscy turyści zwinęli się po weekendzie i w okolicy zapanowały pustki. Szczęście nas jednak nie opuściło. Przy meczecie biwakowało sobie kilka europejskich rodzinek. Byli to Niemcy i Norwegowie – szefowie Nestle i Statoil w Iranie, którzy przyjechali na rekonesans przed zdobywaniem szczytu. Najpierw nas poczęstowali europejską kiełbasą że świni, a potem podrzucili do Teheranu wstępując po drodze na pyszne, najprawdziwsze włoskie lody.