20100613 Góry Zardkouh i jezioro Gahar
Koniec końców Esfachan opuściliśmy dopiero w południe. Pojechaliśmy do Daran – miasta oddalonego o ok. 200 km od gór, w które chcieliśmy się dostać tego dnia. W Daranie mieliśmy więcej szczęścia – dwóch młodych chłopaków podrzuciło nas z centrum miasta na autostradę a tam szybko złapaliśmy stopa do Doruda – miasta, z którego wyrusza się w góry. W Dorudzie dosyć łatwo znaleźliśmy chętnego, który podrzucił nas 25 km, do początku szlaku nad jezioro Gahar. Planowaliśmy przespać się w pobliżu tego miejsca a rankiem wyruszyć w góry. I tu znowu dał o sobie znać pech. Z jakiegoś tajemniczego powodu nie pozwolono nam rozbić namiotu. Panowie z obsługi osłów (wynajmowanych chętnie przez irańskich turystów do wgiełgiwania tobołów nad jezioro) kazali naszemu kierowcy zabrać nas w cholerę i wrócić następnego dnia rano. Najgorsze, że nic z tego nie rozumieliśmy, bo z żadną z obecnych osób nie dało się porozumieć w języku innym niż Farsi (nawet w migowym nie szło). Wykonaliśmy po kilka telefonów – do strażnika parku narodowego (trochę gadał po angielsku – „Gahar Lake forbidden, no permit, I am responsible, responsible I am” i do Maryam, naszej znajomej z Teheranu, z prośbą, żeby dowiedziała się o co chodzi. Niewiele to pomogło – dowiedzieliśmy się, że musimy wracać do miasta, bo niebezpiecznie, kradną, porywają, gwałcą a w ogóle to tygrysy, leopardy, niedźwiedzie i dzikie świnie – jednym słowem „very danger”. Co nie zniechęcało dziesięciu facetów od osłów do biwakowania tam w namiotach. Widocznie delikatne podniebienia tutejszych dzików i tygrysów nie tolerują mięska lokalsów, co innego świeże mięsko turystów… Stanęło na tym, że prawie siłą zostaliśmy wpakowani do auta. Czuliśmy się niepewnie – było już późno i ciemno. Nie mogliśmy się dogadać z kierowcą i nie wdzieliśmy gdzie nas wiezie. Mieliśmy nadzieję, że podrzuci nas przynajmniej do centrum, gdzie będziemy mogli znaleźć jakiś hotel. Na szczęście ten pechowy dzień zakończył się szczęśliwie. Okazało się, że kierowca zawiózł nas domu wspomnianego wcześniej strażnika parku narodowego – zostaliśmy tam nakarmieni, umyci i zaproszeni na mecz USA-Anglia. Koniec końców – sukces.
Następnego dnia rano Ali, nasz gospodarz zabrał nas że sobą do pracy – to znaczy w góry Zardkouh. W biurze dowiedzieliśmy się, że jesteśmy jedynymi zagranicznymi turystami w tym roku (w ubiegłym napatoczył się jeden Szwajcar). Przyjął nas sam szef całego majdanu, dostaliśmy śniadanko i zezwolenie na wstęp do parku narodowego (zwykle trzeba je załatwiać w Teheranie, ale dla nas zrobiono wyjątek). Nie dowiedzieliśmy się natomiast, czemu poprzedniego dnia nie pozwolono nam nocować na kempingu i co było powodem całej afery (bo na pewno nie chodziło o to pozwolenie). Nic to. Mieliśmy szczęście, bo akurat tego dnia w góry wyruszała też grupka studentów z profesorem – mieli przeprowadzać jakieś badania na faunie i florze jeziora. Mieliśmy więc zapewnione miłe towarzystwo. Dodatkowo Ali został oddelegowany jako nasza obstawa i w dziewiątkę ruszyliśmy w góry.
Szlak był przepiękny i dosyć prosty technicznie, ale i tak dostaliśmy w kość – było bardzo gorąco. Nad jeziorem mocno się zdziwiliśmy – biwakowało tam mnóstwo ludzi i przygotowana była cała infrastruktura dla turystyki, łącznie z małym sklepikiem z zimnymi napojami i słodyczami i kiblami. Z jednej strony dobrze, z drugiej – trochę szkoda, że nie było to takie typowe dzikie, miejsce w górach. Trzeba jednak przyznać, że samo jezioro jest piękne: czyściutkie, malowniczo położone pomiędzy szczytami wznoszącymi się na 4000 m n.p.m. W jeziorze i wypływającej z niego rzece bogactwo ryb – pstrągi, łososie, i karpie. Ku przerażeniu Ale’go postanowiliśmy nie spać w budzie należącej do parku narodowego, ale kilkadziesiąt metrów dalej – tuż nad brzegiem jeziora w naszym namiocie. Potem zdenerwowaliśmy go jeszcze bardziej pomysłem kąpieli w jeziorze. Po długiej i wyczerpującej dyskusji zgodził się wreszcie, pod warunkiem, że nie będziemy zbytnio oddalać się od brzegu. Kąpiel oczywiście w pełnym ubraniu i szmacie na głowie. Dobrze, przynajmniej przepocone ciuchy się wyprały. Ali dostał zadanie zapewnienia nam bezpieczeństwa i wywiązał się z niego celująco… Chodził za nami krok w krok, nie pozwalał rozmawiać z obcymi. Gdyby nie to, że do kibla wchodziło się prosto z tarasu, na którym przez większość czasu urzędowaliśmy to chodziłby do toalety że mną i eskortował mnie w krzaki (całe szczęście, że był ten kibel!). Mimo całej jego dobroduszności i sympatyczności jego ciągła obecność działała mi na nerwy i trudno było mi kryć zniecierpliwienie.
Po orzeźwiającej kąpieli w jeziorze ugotowaliśmy pyszny makaron z sosem pietruszkowo – czosnkowym, czym wzbudziliśmy nie lada sensację i z tej okazji zostaliśmy obfotografowani przez wszystkich obecnych. Ich zainteresowanie najprawdopodobniej było spowodowane tym, że Kuba brał aktywny udział w gotowaniu. Dla tamtejszych facetów to nie do pomyślenia, żeby mężczyzna miał cokolwiek wspólnego z czynnościami kuchennymi. Tutaj należy wspomnieć, że nasze danie zostało wzbogacone tutejszym kozim masłem, które ludzie kupują od nomadów. Jest pyszne i smakuje nawet że starym chlebem 🙂 Po pełnym wrażeń dniu poszliśmy spać wcześnie i spaliśmy jak dzieci ponad 10 godzin (dopóki gorliwy Ali nie obudził nas rzucając kamieniami w namiot – myślałam, że go uduszę). Droga powrotna dała nam się mocno we znaki – było jeszcze bardziej gorąco niż poprzedniego dnia a jedno z podejść o mało nas nie zabiło. Przetrwaliśmy jednak i teraz, już wykąpani, ale jeszcze nie najedzeni, relaksujemy się czekając na nocny autobus do Teheranu.
Read MoreNastępnego dnia rano Ali, nasz gospodarz zabrał nas że sobą do pracy – to znaczy w góry Zardkouh. W biurze dowiedzieliśmy się, że jesteśmy jedynymi zagranicznymi turystami w tym roku (w ubiegłym napatoczył się jeden Szwajcar). Przyjął nas sam szef całego majdanu, dostaliśmy śniadanko i zezwolenie na wstęp do parku narodowego (zwykle trzeba je załatwiać w Teheranie, ale dla nas zrobiono wyjątek). Nie dowiedzieliśmy się natomiast, czemu poprzedniego dnia nie pozwolono nam nocować na kempingu i co było powodem całej afery (bo na pewno nie chodziło o to pozwolenie). Nic to. Mieliśmy szczęście, bo akurat tego dnia w góry wyruszała też grupka studentów z profesorem – mieli przeprowadzać jakieś badania na faunie i florze jeziora. Mieliśmy więc zapewnione miłe towarzystwo. Dodatkowo Ali został oddelegowany jako nasza obstawa i w dziewiątkę ruszyliśmy w góry.
Szlak był przepiękny i dosyć prosty technicznie, ale i tak dostaliśmy w kość – było bardzo gorąco. Nad jeziorem mocno się zdziwiliśmy – biwakowało tam mnóstwo ludzi i przygotowana była cała infrastruktura dla turystyki, łącznie z małym sklepikiem z zimnymi napojami i słodyczami i kiblami. Z jednej strony dobrze, z drugiej – trochę szkoda, że nie było to takie typowe dzikie, miejsce w górach. Trzeba jednak przyznać, że samo jezioro jest piękne: czyściutkie, malowniczo położone pomiędzy szczytami wznoszącymi się na 4000 m n.p.m. W jeziorze i wypływającej z niego rzece bogactwo ryb – pstrągi, łososie, i karpie. Ku przerażeniu Ale’go postanowiliśmy nie spać w budzie należącej do parku narodowego, ale kilkadziesiąt metrów dalej – tuż nad brzegiem jeziora w naszym namiocie. Potem zdenerwowaliśmy go jeszcze bardziej pomysłem kąpieli w jeziorze. Po długiej i wyczerpującej dyskusji zgodził się wreszcie, pod warunkiem, że nie będziemy zbytnio oddalać się od brzegu. Kąpiel oczywiście w pełnym ubraniu i szmacie na głowie. Dobrze, przynajmniej przepocone ciuchy się wyprały. Ali dostał zadanie zapewnienia nam bezpieczeństwa i wywiązał się z niego celująco… Chodził za nami krok w krok, nie pozwalał rozmawiać z obcymi. Gdyby nie to, że do kibla wchodziło się prosto z tarasu, na którym przez większość czasu urzędowaliśmy to chodziłby do toalety że mną i eskortował mnie w krzaki (całe szczęście, że był ten kibel!). Mimo całej jego dobroduszności i sympatyczności jego ciągła obecność działała mi na nerwy i trudno było mi kryć zniecierpliwienie.
Po orzeźwiającej kąpieli w jeziorze ugotowaliśmy pyszny makaron z sosem pietruszkowo – czosnkowym, czym wzbudziliśmy nie lada sensację i z tej okazji zostaliśmy obfotografowani przez wszystkich obecnych. Ich zainteresowanie najprawdopodobniej było spowodowane tym, że Kuba brał aktywny udział w gotowaniu. Dla tamtejszych facetów to nie do pomyślenia, żeby mężczyzna miał cokolwiek wspólnego z czynnościami kuchennymi. Tutaj należy wspomnieć, że nasze danie zostało wzbogacone tutejszym kozim masłem, które ludzie kupują od nomadów. Jest pyszne i smakuje nawet że starym chlebem 🙂 Po pełnym wrażeń dniu poszliśmy spać wcześnie i spaliśmy jak dzieci ponad 10 godzin (dopóki gorliwy Ali nie obudził nas rzucając kamieniami w namiot – myślałam, że go uduszę). Droga powrotna dała nam się mocno we znaki – było jeszcze bardziej gorąco niż poprzedniego dnia a jedno z podejść o mało nas nie zabiło. Przetrwaliśmy jednak i teraz, już wykąpani, ale jeszcze nie najedzeni, relaksujemy się czekając na nocny autobus do Teheranu.