20100610 Esfahan
Dawna stolica Iranu, duma Irańczyków, centrum sprzedaży dywanów – to tu znajdują się najsłynniejsze sklepy z dywanami, w których popija się herbatkę uzgadniając cenę i tu można kupić najpiękniejsze perskie dywany. Przez mieszkańców jest nazywany „połową świata” – bo można tu znaleźć wszystko. Nas jednak miasto nie zachwyciło tak jak powinno. Może dlatego, że byliśmy zmęczeni (15 godzin w nocnym autobusie), a może po prostu przejadły nam się już duże miasta? Obeszliśmy starówkę bez entuzjazmu. Słynny bazar świecił pustkami – jest weekend. Meczet Imama (największy w Iranie i (podobno) jeden z najpiękniejszych na świecie – zamknięty. Jest tu bardzo dużo turystów, a co za tym idzie – mnóstwo naganiaczy, którzy oferują swoje usługi przewodnickie, sklepy, itp. Już się od tego odzwyczailiśmy i zapomnieliśmy jakie to irytujące.
Pozytywne akcenty to nasi gospodarze – przesympatyczna para, z którą spędzamy miłe wieczory przy arbuzie i plackach ziemniaczanych (ich pomysł i wykonanie) oraz para Holendrów, których spotykamy na starówce. Już od pół roku są w trasie – jadą jeepem z Holandii do Singapuru. Chcą podróżować przez półtora roku. Mamy nadzieję, że jeszcze ich w drodze spotkamy, a może nawet kawałek z nimi pojeździmy (może w Chinach?).
Kolejny dzień w Esfahanie postanawiamy spędzić leniwie. Wyjątek robimy wczesnym rankiem – zrywamy się przed piątą i idziemy z Fardinem, naszym couchsurfingowym przewodnikiem i jego znajomymi na górę Safeh, która wznosi się nad miastem. Szlak jest trudny – trzeba się nawet trochę powspinać. Za to pogoda dopisuje – mamy piękny, rześki poranek i wspaniałe widoki. Niestety, nie wchodzimy na szczyt – jedna z Iranek nie wytrzymuje kondycyjnie i schodzimy do leżącego u stóp góry parku. Tam jemy śniadanko, trochę gadamy a potem zmykamy do domu spać. Mamy nadzieję, że wieczorem uda się zorganizować couchsurfingowe oglądanie meczu inaugurującego world cup, ale nie wiemy czy się uda. W Iranie nie jest to takie proste – kablówka jest zakazana (ale wszyscy mają), podobnie jak „nielegalne” spotkania młodzieży, zwłaszcza jeśli towarzystwo jest mieszane.
Zaczęło się już wieczorem poprzedniego dnia – odkryłam buszujące po łazience i sypialni karaluchy. Jestem pewna, że były w wielu miejscach, w których wcześniej nocowaliśmy, ale wtedy ich nie widziałam. Teraz za to miałam schizę, zwłaszcza, że spaliśmy na podłodze. Dużo czasu minęło zanim zasnęłam. Rankiem plaga robactwa nasiliła się. Przy pakowaniu odkryłam mrowisko w naszych najpyszniejszych daktylach, które pieczołowicie oszczędzaliśmy na wyprawę na Damavand. Powstrzymanie się od zjedzenia daktyli było nie lada wyrzeczeniem, a teraz masz babo placek – wszystko do kosza. Moje najczarniejsze przeczucie się sprawdziło – mrówy dostały się również do skamieniałego koziego mleka, z którego robi się sos – co za zarobaczony dom! No cóż, prawdą jest, że irańskie standardy czystości znacznie odbiegają od naszych… Najczyściej do tej pory było w – niespodzianka – kawalerskim mieszkaniu trzech młodych chłopaków w Bandar Abbas. Chłopaki naprawdę się starali i mieli nie tylko porządek, ale po prostu czysto. Tymczasem mrówy rozprzestrzeniły się po całym moim plecaku, więc musiałam każdą jedną rzecz wyjąć i otrzepać ją z robactwa. To znacznie opóźniło nasz wyjazd. Potem jeszcze nie mogliśmy znaleźć dworca, z którego odchodziłyby autobusy w interesującym nas kierunku.
Read MorePozytywne akcenty to nasi gospodarze – przesympatyczna para, z którą spędzamy miłe wieczory przy arbuzie i plackach ziemniaczanych (ich pomysł i wykonanie) oraz para Holendrów, których spotykamy na starówce. Już od pół roku są w trasie – jadą jeepem z Holandii do Singapuru. Chcą podróżować przez półtora roku. Mamy nadzieję, że jeszcze ich w drodze spotkamy, a może nawet kawałek z nimi pojeździmy (może w Chinach?).
Kolejny dzień w Esfahanie postanawiamy spędzić leniwie. Wyjątek robimy wczesnym rankiem – zrywamy się przed piątą i idziemy z Fardinem, naszym couchsurfingowym przewodnikiem i jego znajomymi na górę Safeh, która wznosi się nad miastem. Szlak jest trudny – trzeba się nawet trochę powspinać. Za to pogoda dopisuje – mamy piękny, rześki poranek i wspaniałe widoki. Niestety, nie wchodzimy na szczyt – jedna z Iranek nie wytrzymuje kondycyjnie i schodzimy do leżącego u stóp góry parku. Tam jemy śniadanko, trochę gadamy a potem zmykamy do domu spać. Mamy nadzieję, że wieczorem uda się zorganizować couchsurfingowe oglądanie meczu inaugurującego world cup, ale nie wiemy czy się uda. W Iranie nie jest to takie proste – kablówka jest zakazana (ale wszyscy mają), podobnie jak „nielegalne” spotkania młodzieży, zwłaszcza jeśli towarzystwo jest mieszane.
Zaczęło się już wieczorem poprzedniego dnia – odkryłam buszujące po łazience i sypialni karaluchy. Jestem pewna, że były w wielu miejscach, w których wcześniej nocowaliśmy, ale wtedy ich nie widziałam. Teraz za to miałam schizę, zwłaszcza, że spaliśmy na podłodze. Dużo czasu minęło zanim zasnęłam. Rankiem plaga robactwa nasiliła się. Przy pakowaniu odkryłam mrowisko w naszych najpyszniejszych daktylach, które pieczołowicie oszczędzaliśmy na wyprawę na Damavand. Powstrzymanie się od zjedzenia daktyli było nie lada wyrzeczeniem, a teraz masz babo placek – wszystko do kosza. Moje najczarniejsze przeczucie się sprawdziło – mrówy dostały się również do skamieniałego koziego mleka, z którego robi się sos – co za zarobaczony dom! No cóż, prawdą jest, że irańskie standardy czystości znacznie odbiegają od naszych… Najczyściej do tej pory było w – niespodzianka – kawalerskim mieszkaniu trzech młodych chłopaków w Bandar Abbas. Chłopaki naprawdę się starali i mieli nie tylko porządek, ale po prostu czysto. Tymczasem mrówy rozprzestrzeniły się po całym moim plecaku, więc musiałam każdą jedną rzecz wyjąć i otrzepać ją z robactwa. To znacznie opóźniło nasz wyjazd. Potem jeszcze nie mogliśmy znaleźć dworca, z którego odchodziłyby autobusy w interesującym nas kierunku.