20110524 Guate
Jesteśmy w stolicy Gwatemali. Guatemala City to taka nudna i długa nazwa, lokalsi nazywają ją więc „Guate”. To miasto nie różni się pewnie mocno od pozostałych stolic środkowoamerykańskich, ale dla nas jest wyjątkowe, bo widziane (w końcu) z innej perspektywy. Z perspektywy lokalsa,oczywiście. W Guate udaje nam się (nareszcie!) znaleźć hosta z couchsurfingu. Poza tym mamy jeszcze wspaniałego przewodnika – Zbyszka, który mieszka tu od dziesięciu lat, wyszperał w necie naszego bloga i zaprosił do Gwatemali i któremu serdecznie dziękujemy za wszystko, co dla nas zrobił 🙂 Mamy się więc jak pączki w maśle. Zbyszek funduje nam ciekawy tour po mieście, zaprasza do przepysznej kawiarni, daje mnóstwo wskazówek i opowaiada o wielu wspaniałych miejscach w Gwatemali. Bardzo żałujemy, że nie możemy ich wszystkich tym razem odwiedzić. Ale co się odwlecze…
Nasz host też jest świetny – to Christian, szalony perkusista (a właściwie bębniarz), po godzinach właściciel baru i studia graficznego, pan dwóch psów (husky’ego – niestety, mamy wrażenie , że pies się w tym klimacie bardzo męczy i stareńkiego, zupełnie ślepego pudla). Zwierzaki są przemiłe, ale nie pomogły Kubie na jego alergię, męczył się biedny, bo antyhistamina już na wykończeniu 😉
Christian to rewelacyjny host – wygadany (rozmowy z nim były bardzo ciekawe) i wyluzowany (nawet bardzo, bo wcale się nie zdenerwował nawet gdy Kuba zalał mu dom, obydwa piętra – na szczęście straty były zerowe, bo cała podłoga wyłożona jest kafelkami, a wody nazbierało się nie więcej niż 1 cm – skończyło się na pobudce o 5 rano oraz wylewaniu wody i wycieraniu podłóg 😉
Samo miasto nie wyróżnia się niczym specjalnym, poza tym, że (podobno) jest bardzo niebezpieczne. Tak twierdził przede wszystkim Christian, który naszym zdaniem jest na tym punkcie nieco przewrażliwiony. Ale i Zbyszek wspominał o pewnych „zonach” (tutejsze dzielnice to numerowane zony właśnie) i ostrzegał, żeby nie łazić po ulicach po zmroku. Na wszelki wypadek zastosowaliśmy się do wszystkich wskazówek (jeździliśmy nawet taksówkami po mieście). Natomiast wrażenia, zwłaszcza z kontaktów z ludźmi mieliśmy w Guate rewelacyjne. Już na dzień dobry trzy osoby zupełnie bezinteresownie zaoferowały nam pomoc, kiedy nie mogliśmy się odnaleźć po wyjściu z autobusu (Guate nie ma przyzwoitego dworca autobusowego – autobusy odjeżdżają z różnych miejsc, najczęściej są to po prostu skrzyżowania ulic, tylko bardziej wypasione firmy mają swoje terminale. Przy tym, na mapie autobusowej miasta nie ma logiki – czasem z danego miejsca odjeżdża jedna firma ale w kilku kierunkach, czasem destynacja jest jedna, za to firm wiele – ciążko się odnaleźć). Jeden z przechodni, sympatyczny strażak, kupił nawet specjalnie kartę do swojego rozładowanego telefonu, żeby nam pomóc. Żadnego naciągania, okradania czy robienia krzywdy. Tylko życzliwość, miłe pogawędki z przechodniami i mnóstwo uśmiechów.
Druga strona medalu jednak istnieje – restauracja sąsiadująca z barem Christiana została we wrześniu ostrzelana, bo akurat był w niej jakiś bardzo ważny boss, który naraził się jeszcze ważniejszemu bossowi. Napastnicy zastrzelili swój cel, przy okazji zabijając jeszcze czterech „cywilów”, w tym dziecko. Nic dziwnego, że 80% społeczeństwa posiada tu broń (jest legalna i łatwo dostępna) i nosi ją przy sobie na co dzień. Gwatemala jak na razie bardzo nam się podoba, zobaczymy co będzie dalej. Następny cel – Antigua.
Read MoreNasz host też jest świetny – to Christian, szalony perkusista (a właściwie bębniarz), po godzinach właściciel baru i studia graficznego, pan dwóch psów (husky’ego – niestety, mamy wrażenie , że pies się w tym klimacie bardzo męczy i stareńkiego, zupełnie ślepego pudla). Zwierzaki są przemiłe, ale nie pomogły Kubie na jego alergię, męczył się biedny, bo antyhistamina już na wykończeniu 😉
Christian to rewelacyjny host – wygadany (rozmowy z nim były bardzo ciekawe) i wyluzowany (nawet bardzo, bo wcale się nie zdenerwował nawet gdy Kuba zalał mu dom, obydwa piętra – na szczęście straty były zerowe, bo cała podłoga wyłożona jest kafelkami, a wody nazbierało się nie więcej niż 1 cm – skończyło się na pobudce o 5 rano oraz wylewaniu wody i wycieraniu podłóg 😉
Samo miasto nie wyróżnia się niczym specjalnym, poza tym, że (podobno) jest bardzo niebezpieczne. Tak twierdził przede wszystkim Christian, który naszym zdaniem jest na tym punkcie nieco przewrażliwiony. Ale i Zbyszek wspominał o pewnych „zonach” (tutejsze dzielnice to numerowane zony właśnie) i ostrzegał, żeby nie łazić po ulicach po zmroku. Na wszelki wypadek zastosowaliśmy się do wszystkich wskazówek (jeździliśmy nawet taksówkami po mieście). Natomiast wrażenia, zwłaszcza z kontaktów z ludźmi mieliśmy w Guate rewelacyjne. Już na dzień dobry trzy osoby zupełnie bezinteresownie zaoferowały nam pomoc, kiedy nie mogliśmy się odnaleźć po wyjściu z autobusu (Guate nie ma przyzwoitego dworca autobusowego – autobusy odjeżdżają z różnych miejsc, najczęściej są to po prostu skrzyżowania ulic, tylko bardziej wypasione firmy mają swoje terminale. Przy tym, na mapie autobusowej miasta nie ma logiki – czasem z danego miejsca odjeżdża jedna firma ale w kilku kierunkach, czasem destynacja jest jedna, za to firm wiele – ciążko się odnaleźć). Jeden z przechodni, sympatyczny strażak, kupił nawet specjalnie kartę do swojego rozładowanego telefonu, żeby nam pomóc. Żadnego naciągania, okradania czy robienia krzywdy. Tylko życzliwość, miłe pogawędki z przechodniami i mnóstwo uśmiechów.
Druga strona medalu jednak istnieje – restauracja sąsiadująca z barem Christiana została we wrześniu ostrzelana, bo akurat był w niej jakiś bardzo ważny boss, który naraził się jeszcze ważniejszemu bossowi. Napastnicy zastrzelili swój cel, przy okazji zabijając jeszcze czterech „cywilów”, w tym dziecko. Nic dziwnego, że 80% społeczeństwa posiada tu broń (jest legalna i łatwo dostępna) i nosi ją przy sobie na co dzień. Gwatemala jak na razie bardzo nam się podoba, zobaczymy co będzie dalej. Następny cel – Antigua.