20101120 Wulkan Pinatubo
Zanim opowiem o wulkanie będzie krótka historia naszego powrotu z Puerto Princesa do Manili.
Jesteśmy w podróży już prawie 7 miesięcy i nie zaliczyliśmy jeszcze żadnej wpadki związanej z naszym roztrzepaniem. Ani razu się nie zgubiliśmy, nie wsiedliśmy do pociągu jadącego w przeciwnym kierunku ani nic w ten deseń. Trzeba było to nadrobić.
Zwarci i gotowi docieramy na lotnisko w Puerto tuż przed 6 rano (znaczy się punktualnie, bo lot jest o 7:30). Ale lotnisko…
zamknięte, ani żywej duszy. Trochę się zdziwiliśmy, ale nic to – czekamy. Po kilku minutach pojawia się ochroniarz i informuje, że port otwierają dopiero o 7:30. Hm… trochę to dziwne, nasz lot jest właśnie o 7:30… Ja się spięłam, Kuba jak zwykle – zrelaksowany. Od ochroniarza dowiadujemy się, że nasz lot będzie prawdopodobnie o 9:10. Mamy czas, poczekamy. Rzeczywiście, punktualnie o 7:30 wrota lotniska otwierają się – idziemy się więc zaczekinować. Mężczyzna za ladą twierdzi jednak, że nie ma nas na liście pasażerów. No co za osioł, kupiliśmy przecież bilet, o tu, tu jest – proszę! Pan popatrzył i uśmiechnął się pod nosem – bilet, owszem mamy, ale w przeciwnym kierunku 🙂 Kupiliśmy miejsca na trasie Manila-Puerto… Na szczęście samolot po przylocie z Manili leciał od razu z powrotem – załapaliśmy się jeszcze na ten lot 🙂
W Manili znów zatrzymujemy się u Nicole i jej super rodzinki. Następnego dnia silną ekipą (w składzie: Nicole, jej siostra, chłopak siostry, kumpel Nicole z pracy i oczywiście my) mamy zdobyć Pinatubo.
Pinatubo to czynny wulkan, który ostatnio wybuchł w 1991 r. i był to najsilniejszy wybuch w historii nowożytnej. Zginęło wielu ludzi, kilka miejscowości zniknęło z powierzchni ziemi, krajobraz zmienił się w promieniu kilkudziesięciu kilometrów (lawa zmieniała bieg rzek, utworzyła jezioro, które zalało kilka miejscowości), a w odległej o ponad 100 km Manili osadziła się (na wszystkim) 15-cemtymetrowa warstwa pyłu, w kraterze powstało jezioro.
Najbliższe otoczenie Pinatubo zamieniło się w krajobraz księżycowy. Oglądaliśmy zdjęcia w internecie i nie mogliśmy się doczekać kiedy to wszystko zobaczymy na własne oczy.
Na miejscu przeżyliśmy jednak rozczarowanie. Oczywiście, nadal jest tam pięknie, ale to już nie to samo co kilkanaście lat temu. Cały księżycowy krajobraz znikł – jest tam teraz zielono, za 20 lat będzie nieprzebyta dżungla. Jezioro, które miało mieć temperaturę 40 stopni Celsjusza, ostygło i tylko co jakiś czas „wypuszcza” na powierzchnię bąbelki. Gdybyśmy nie mieli tak wielkich oczekiwań pewnie by nam się bardzo podobało… A tak… było „tylko” fajnie.
Zmienił się nie tylko krajobraz, ale i organizacja ruchu turystycznego. Siostra Nicoloe (kurde, nie wiemy do tej pory jak się nazywa, jakoś nam to umknęło i głupio było się przyznać, przez całe 3 dni, które spędziliśmy razem zwracaliśmy się do niej bezosobowo) i jej chłopak, Olivier, byli tu już pięć razy, ostatni raz kilka lat temu. Wcześniej wystarczyło zebrać ekipę, spakować namioty i żarcie i można było wyruszać na włóczęgę z noclegiem w kraterze. Teraz do Pinatubo dorwali się Koreańczycy – trzeba zapłacić bilet wstępu, wynająć przewodnika i jechać jeepem, no i trzeba zapomnieć o noclegu na górze (podobno dlatego, że pora mokra jest). Na szczęście niedawno osunęła się ziemia. Dzięki temu jeep nie mógł dowieźć nas do końca (oficjalnie dozwolony jest tu 15-minutowy „trekking”) i mogliśmy przejść się trochę dłużej – aż 2 godziny! Nasi znajomi byli wściekli – Pinatubo to Filipińska góra, a Filipińczycy muszą słono Koreańczykom za to, żeby na nią wejść i jeszcze nie mogą tego zrobić „po swojemu”. Biznes is biznes.
Read MoreJesteśmy w podróży już prawie 7 miesięcy i nie zaliczyliśmy jeszcze żadnej wpadki związanej z naszym roztrzepaniem. Ani razu się nie zgubiliśmy, nie wsiedliśmy do pociągu jadącego w przeciwnym kierunku ani nic w ten deseń. Trzeba było to nadrobić.
Zwarci i gotowi docieramy na lotnisko w Puerto tuż przed 6 rano (znaczy się punktualnie, bo lot jest o 7:30). Ale lotnisko…
zamknięte, ani żywej duszy. Trochę się zdziwiliśmy, ale nic to – czekamy. Po kilku minutach pojawia się ochroniarz i informuje, że port otwierają dopiero o 7:30. Hm… trochę to dziwne, nasz lot jest właśnie o 7:30… Ja się spięłam, Kuba jak zwykle – zrelaksowany. Od ochroniarza dowiadujemy się, że nasz lot będzie prawdopodobnie o 9:10. Mamy czas, poczekamy. Rzeczywiście, punktualnie o 7:30 wrota lotniska otwierają się – idziemy się więc zaczekinować. Mężczyzna za ladą twierdzi jednak, że nie ma nas na liście pasażerów. No co za osioł, kupiliśmy przecież bilet, o tu, tu jest – proszę! Pan popatrzył i uśmiechnął się pod nosem – bilet, owszem mamy, ale w przeciwnym kierunku 🙂 Kupiliśmy miejsca na trasie Manila-Puerto… Na szczęście samolot po przylocie z Manili leciał od razu z powrotem – załapaliśmy się jeszcze na ten lot 🙂
W Manili znów zatrzymujemy się u Nicole i jej super rodzinki. Następnego dnia silną ekipą (w składzie: Nicole, jej siostra, chłopak siostry, kumpel Nicole z pracy i oczywiście my) mamy zdobyć Pinatubo.
Pinatubo to czynny wulkan, który ostatnio wybuchł w 1991 r. i był to najsilniejszy wybuch w historii nowożytnej. Zginęło wielu ludzi, kilka miejscowości zniknęło z powierzchni ziemi, krajobraz zmienił się w promieniu kilkudziesięciu kilometrów (lawa zmieniała bieg rzek, utworzyła jezioro, które zalało kilka miejscowości), a w odległej o ponad 100 km Manili osadziła się (na wszystkim) 15-cemtymetrowa warstwa pyłu, w kraterze powstało jezioro.
Najbliższe otoczenie Pinatubo zamieniło się w krajobraz księżycowy. Oglądaliśmy zdjęcia w internecie i nie mogliśmy się doczekać kiedy to wszystko zobaczymy na własne oczy.
Na miejscu przeżyliśmy jednak rozczarowanie. Oczywiście, nadal jest tam pięknie, ale to już nie to samo co kilkanaście lat temu. Cały księżycowy krajobraz znikł – jest tam teraz zielono, za 20 lat będzie nieprzebyta dżungla. Jezioro, które miało mieć temperaturę 40 stopni Celsjusza, ostygło i tylko co jakiś czas „wypuszcza” na powierzchnię bąbelki. Gdybyśmy nie mieli tak wielkich oczekiwań pewnie by nam się bardzo podobało… A tak… było „tylko” fajnie.
Zmienił się nie tylko krajobraz, ale i organizacja ruchu turystycznego. Siostra Nicoloe (kurde, nie wiemy do tej pory jak się nazywa, jakoś nam to umknęło i głupio było się przyznać, przez całe 3 dni, które spędziliśmy razem zwracaliśmy się do niej bezosobowo) i jej chłopak, Olivier, byli tu już pięć razy, ostatni raz kilka lat temu. Wcześniej wystarczyło zebrać ekipę, spakować namioty i żarcie i można było wyruszać na włóczęgę z noclegiem w kraterze. Teraz do Pinatubo dorwali się Koreańczycy – trzeba zapłacić bilet wstępu, wynająć przewodnika i jechać jeepem, no i trzeba zapomnieć o noclegu na górze (podobno dlatego, że pora mokra jest). Na szczęście niedawno osunęła się ziemia. Dzięki temu jeep nie mógł dowieźć nas do końca (oficjalnie dozwolony jest tu 15-minutowy „trekking”) i mogliśmy przejść się trochę dłużej – aż 2 godziny! Nasi znajomi byli wściekli – Pinatubo to Filipińska góra, a Filipińczycy muszą słono Koreańczykom za to, żeby na nią wejść i jeszcze nie mogą tego zrobić „po swojemu”. Biznes is biznes.