20101109 Promowanie i Cuyo
Wszystko co dobre, szybko się kończy. Nasze wakacje na Boracay’u też. Kolejny etap podróży – 37 godzin promem do Puerto Princessa. 37 godzin – z małym oszustwem, bo w trakcie mamy zatrzymać się na 6h na wyspie Cuyo. Ale po kolei. Nasz prom marki Milagrosa byłby wspaniałym obiektem w muzeum marynistycznym. Nie dane mu jednak przejść na emeryturę. Ja się cały czas zastanawiam jak „toto” w ogóle utrzymuje się na wodzie? Toż to kupa żelastwa wymalowana odpadającą (razem z rdzą) farbą. Na pokładzie (a właściwie na trzech pokładach) kilkaset osób, jakieś paczki, tricykle, jeep, setki butelek Sprite’a, kogut (żeby zapodawać pobudkę o 5 rano, to nie żart) i koza (nie wiem po co, nie wnikałam…)
Na promie jesteśmy burżujami – nie płyniemy w klasie ekonomicznej. Wykupiliśmy bilety (studenckie, a jakże) w klasie „De Luxe” – w wolnym tłumaczeniu: w luksusie kategorii „D”. Metalowe łóżka, materace z granatowej dermy pocięte nożem – prawie jak w poprawczaku, trochę jak na wycieczce szkolnej. No i ten upal… W nocy moż jeszcze wytrzymać i nawet ma się ochotę czymś przykryć. Za dnia, jak praży słońce, jest naprawdę gorąco, mimo, że nie ma okien i teoretycznie jest przewiew. Powietrze stoi, człowiek jest calutki mokry i chce mu się tylko jak najszybciej zejść z tego cholernego promu. Na szczęście towarzystwo mamy miłe. Poznajemy przesympatycznego, starszego pana – Jessię’go. Trzydzieści lat mieszkał w Stanach, dorobił się, a porem wrócił na emeryturę do ojczyzny i kupił sobie dwa domy na wyspie Cuyo. Podczas przystanku na wyspie Jessię zaprosił nas do siebie, nakarmił (na śniadanie ciepłe pączki i kawa, na obiadek świeżutka ryba i sałatka z awokado), obwiózł po wyspie, pokazał odległe plaże i swoje „ranczo”, przedstawił rodzinie. Po raz kolejny nie możemy się nadziwić jak otwarci, przyjaźni, gościnni a przede wszystkim – bezinteresowni są poznani przypadkowo ludzie. Dla takich momentów warto podróżować. Po części oficjalnej mieliśmy jeszcze „czas wolny” na samodzielne zwiedzanie wyspy. Obejrzeliśmy kościół i jeszcze jedną plażę. Kuba znalazł spory pancerz mątwy – nadałby się świetnie na półmisek, ale niestety – był zbyt duży i ciężki, żeby go przez pół roku wozić w plecaku 🙂 Cuyo bardzo nam się podobało – mała, cicha wysepka. Idealna na spokojne wakacje. Sześć godzin minęło nie wiadomo kiedy i wróciliśmy na prom obdarowani przez żonę Jessię’go prowiantem w postaci awokado.
Przez pół roku udawało nam się uniknąć większych strat w wyposażeniu. Za to teraz, w ciągu zaledwie kilku tygodni nadrobiliśmy zaległości w gubieniu i psuciu rzeczy z nawiązką. Nasz bilans strat: sznurek do suszenia prania (nie taki zwykły, ale specjalny, „trekkingowy” – lekki i z doczepionymi maleńkimi spinaczami), dwie czapeczki z daszkiem, moje ukochane okulary słoneczne, majty od kostiumu kąpielowego zostawione w autobusie (długa historia) i nowiuśki (no, prawie) sandał Kuby, który wypadł przez okno (sandał, nie Kuba). Przez okno na promie…
Read MoreNa promie jesteśmy burżujami – nie płyniemy w klasie ekonomicznej. Wykupiliśmy bilety (studenckie, a jakże) w klasie „De Luxe” – w wolnym tłumaczeniu: w luksusie kategorii „D”. Metalowe łóżka, materace z granatowej dermy pocięte nożem – prawie jak w poprawczaku, trochę jak na wycieczce szkolnej. No i ten upal… W nocy moż jeszcze wytrzymać i nawet ma się ochotę czymś przykryć. Za dnia, jak praży słońce, jest naprawdę gorąco, mimo, że nie ma okien i teoretycznie jest przewiew. Powietrze stoi, człowiek jest calutki mokry i chce mu się tylko jak najszybciej zejść z tego cholernego promu. Na szczęście towarzystwo mamy miłe. Poznajemy przesympatycznego, starszego pana – Jessię’go. Trzydzieści lat mieszkał w Stanach, dorobił się, a porem wrócił na emeryturę do ojczyzny i kupił sobie dwa domy na wyspie Cuyo. Podczas przystanku na wyspie Jessię zaprosił nas do siebie, nakarmił (na śniadanie ciepłe pączki i kawa, na obiadek świeżutka ryba i sałatka z awokado), obwiózł po wyspie, pokazał odległe plaże i swoje „ranczo”, przedstawił rodzinie. Po raz kolejny nie możemy się nadziwić jak otwarci, przyjaźni, gościnni a przede wszystkim – bezinteresowni są poznani przypadkowo ludzie. Dla takich momentów warto podróżować. Po części oficjalnej mieliśmy jeszcze „czas wolny” na samodzielne zwiedzanie wyspy. Obejrzeliśmy kościół i jeszcze jedną plażę. Kuba znalazł spory pancerz mątwy – nadałby się świetnie na półmisek, ale niestety – był zbyt duży i ciężki, żeby go przez pół roku wozić w plecaku 🙂 Cuyo bardzo nam się podobało – mała, cicha wysepka. Idealna na spokojne wakacje. Sześć godzin minęło nie wiadomo kiedy i wróciliśmy na prom obdarowani przez żonę Jessię’go prowiantem w postaci awokado.
Przez pół roku udawało nam się uniknąć większych strat w wyposażeniu. Za to teraz, w ciągu zaledwie kilku tygodni nadrobiliśmy zaległości w gubieniu i psuciu rzeczy z nawiązką. Nasz bilans strat: sznurek do suszenia prania (nie taki zwykły, ale specjalny, „trekkingowy” – lekki i z doczepionymi maleńkimi spinaczami), dwie czapeczki z daszkiem, moje ukochane okulary słoneczne, majty od kostiumu kąpielowego zostawione w autobusie (długa historia) i nowiuśki (no, prawie) sandał Kuby, który wypadł przez okno (sandał, nie Kuba). Przez okno na promie…