20101106 Wakacje od wakacji - Boracay
Boracay to jedna z najpiękniejszych wysepek Filipin – długa na 10 km, szeroka na kilometr, otoczona przepięknymi plażami z bielutkim, czystym piaseczkiem, przejrzystą, lazurową wodą i rafami koralowymi. Byłby to raj na ziemi, gdyby nie hotele, dyskoteki i tysiące turystów z całego świata, z przewagą Koreańczyków i Rosjan. Taki filipiński Sopot. Tylko, że zamiast festiwalu codziennie jest karaoke – ulubiona rozrywka Azjatów i utrapienie turystów z Zachodu. Postanawiamy zaszaleć i wypocząć jak należy. Załatwiamy sobie pokój w bungalowie w fajnym ośrodku z basenem i ogrodem. Do plaży mamy 5 minut. Byczymy się na całego. Fajnie jest nic nie musieć. Bo w podróży wcale nie jest tak różowo – ciągle coś trzeba – gdzieś jechać, coś załatwiać, prać, zrywać się skoro świt, nie wysypiać się i ogólnie bardzo się człowiek musi namęczyć, żeby ta podróż trwała.
Słowo daję, że pracując ma się więcej czasu wolnego. Więc chociaż przez kilka dni nic nie musimy. Chcemy natomiast zrobić kurs nurkowania (dla dociekliwych – PADI open water). Znajdujemy nawet fajnego instruktora i już mamy się umówić na kurs, kiedy okazuje się, że prom na Palawan kursuje tylko raz w tygodniu, znaczy się pojutrze. Jeśli popłynęlibyśmy następnym, to nie udałoby nam się zobaczyć wszystkiego, co chcemy (a w planach jest podziemna rzeka, wyspa żółwi i wiele innych atrakcji). Poza tym – dodatkowe 9 dni w tym konsumpcyjnym raju, to trochę dla nas za dużo. Trzeba nam pędzić 300 km, żeby złapać prom (a jeepneye’m to wcale tak hop-siup się nie śmiga). Co począć – rezygnujemy z kursu, może uda się go zrobić gdzieś dalej.
Na pociechę przydarza nam się najpiękniejszy zachód słońca, jaki kiedykolwiek widzieliśmy. Jeszcze bardziej kiczowaty niż w Truman Show. Nie mieliśmy przy sobie aparatu, więc sobie nie obejrzycie 😛
Read MoreSłowo daję, że pracując ma się więcej czasu wolnego. Więc chociaż przez kilka dni nic nie musimy. Chcemy natomiast zrobić kurs nurkowania (dla dociekliwych – PADI open water). Znajdujemy nawet fajnego instruktora i już mamy się umówić na kurs, kiedy okazuje się, że prom na Palawan kursuje tylko raz w tygodniu, znaczy się pojutrze. Jeśli popłynęlibyśmy następnym, to nie udałoby nam się zobaczyć wszystkiego, co chcemy (a w planach jest podziemna rzeka, wyspa żółwi i wiele innych atrakcji). Poza tym – dodatkowe 9 dni w tym konsumpcyjnym raju, to trochę dla nas za dużo. Trzeba nam pędzić 300 km, żeby złapać prom (a jeepneye’m to wcale tak hop-siup się nie śmiga). Co począć – rezygnujemy z kursu, może uda się go zrobić gdzieś dalej.
Na pociechę przydarza nam się najpiękniejszy zachód słońca, jaki kiedykolwiek widzieliśmy. Jeszcze bardziej kiczowaty niż w Truman Show. Nie mieliśmy przy sobie aparatu, więc sobie nie obejrzycie 😛