20130612 Borholm - 210km
Bornholm to podobno raj dla rowerzystów. Potwierdzamy! Pełno tu ścieżek rowerowych i każdy znajdzie dla siebie coś miłego – spokojne, asfaltowe lub żużlowe trasy “emeryckie”, trochę bardziej wymagające off-roady a nawet kilka “górskich” szlaków z kamolami oraz podjazdami i zjazdami o kilkunastostopniowym nachyleniu. Do tego jest co robić między wycieczkami – można zwiedzać słynne, bornholmskie kościoły rotundowe (jest ich tu cztery, ale polecamy obejrzeć jeden :), wiatraki, latarnie morskie, wędzarnie śledzi (wędzony śledź to tutejszy przysmak!), fabryki cukierków i wiele, wiele innych atrakcji, którymi my wzgardziliśmy. Bo nam najbardziej podobała się natura – wzgórza i doliny, bieluśkie, piaszczyste plaże i strome, kamieniste klify, morze we wszystkich odcieniach niebieskiego, dywany kwiatów po horyzont i gęste, zielone lasy.
Wyspę zjeździliśmy wzdłuż i wszerz. Zajęło nam to cztery dni – to odpowiednie tempo na podróż z dzieckiem. Tym bez słodkiego bagażu polecamy krótszy wypad (jeśli interesuje ich tylko rowerowanie). Bo na Bornholmie można ciekawie spędzać czas i przez tydzień. Trzeba tylko mieć zasobny portfel. Niestety, wyspa do najtańszych nie należy. Nawet cena chleba przyprawia o zawrót głowy (10-15 zł za bochenek czy bagietkę). Drogie są też noclegi i knajpy. Pokój hotelowy to koszt ok. 800 zł, za łóżko w hostelu w sali wieloosobowej wybulić trzeba 200-300 zł, kemping to kwestia 100-150 zł za namiot, obiad w knajpie dla dwóch osób – 300-400 zł. Ceny zdecydowanie nie na naszą kieszeń.
Ale od czego nasz zmysł włóczykija? Najtańszą opcją noclegową jest oczywiście couchsurfing – nam udało się zadekować na dwie noce w Ronne (stolica wyspy), u przemiłej Ilse. Nasza gospodyni nie tylko opowiedziała nam to i owo o wyspie i Duńczykach, ale też uraczyła miejscowymi przysmakami – mielonką z kawioru z puszki oraz pulpetami rybnymi. Wszystko pycha! (My odwdzięczyliśmy się nieudanym, bo lekko płynnym tiramisu – było miło). Kolejnym sposobem na tani nocleg na Bornholmie są tzw. “prymitywne kempingi”. Na wyspie jest ich pięć. Są to wyznaczone place na farmach, najczęściej ze sławojką oraz ujęciem wody, gdzie za kilkanaście złotych można rozbić namiot (biwakowanie na dziko jest zabronione). Pierwotnie planowaliśmy spędzić na takim “prymitywnym” kempingu dwie noce, ale skończyło się na jednej. Za to jakże owocnej. Razem z nami biwakował Rodak, który na Bornholm przyjeżdża od kilkunastu lat i jest przewodnikiem po wyspie. Tym razem był prywatnie, miał czas pogadać i dowiedzieliśmy się od niego wielu przydatnych rzeczy. Drugiej nocy musieliśmy przenieść się do pensjonatu – Kuba się rozchorował i potrzebował się wygrzać w łóżku. I tym razem mieliśmy szczęście. Po pierwsze dlatego, że w ogóle znaleźliśmy dach nad głową. Podczas naszego pobytu akurat przypadał coroczny festyn w Allinge. Spore wydarzenie w Danii – na cztery dni na wyspę zjeżdżają tłumnie politycy po to, aby spotkać się i podyskutować z wyborcami (którzy równie tłumnie podążają za politykami). Na kilka dni mała, senna, nadmorska mieścina zmienia się w tętniący życiem jarmark. Na ulicach tłumy i niezliczone stoiska najróżniejszej maści. Ktoś rozdaje kawę, ktoś inny ulotki, a jeszcze inny – banany. Każdy może pogadać z premierem czy wybranym ministrem. Partie i organizacje pozarządowe organizują wiece i demonstracje. A wszystko w atmosferze wzajemnego szacunku i dobrej zabawy. Ma się rozumieć, że w tym czasie wszystkie hotele i pensjonaty na wyspie są oblegane. A nam udało się znaleźć tani (jedyne trzy stówki) pokój w agroturystyce! Szczęściarze! Co do jedzenia – oczywiście najtaniej zabrać wałówę z Polski i gotować samemu. Ale my jesteśmy na krótkich, rowerowych, rodzinnych wakacjach i pichcić nam się po prostu nie chce (nie mówiąc o tym, że nie pomyśleliśmy o zabraniu jakichkolwiek zapasów z Polski). Jak człowiek dobrze poszuka i popyta, to i na Bornholmie nie zginie z głodu i nie zbankrutuje. Nam udało się załapać na, może nie do końca tani, ale za to przepyszny bufet rybny “all you can eat” (polecony przez Rodaka z prymitywnego kempingu 😉 oraz wspaniałą, tajską knajpę “na wynos” – poleconą przez tubylca. Potem już karmiła nas Ilse 🙂
Podsumowując Bornholm bardzo, bardzo nam się podobał. I nie zmieniła tego nawet nie najciekawsza pogoda – ciągle wiało (oczywiście w oczy), bywało przezimno, i większość pobytu padało. Ale i tak było fajnie
Read MoreWyspę zjeździliśmy wzdłuż i wszerz. Zajęło nam to cztery dni – to odpowiednie tempo na podróż z dzieckiem. Tym bez słodkiego bagażu polecamy krótszy wypad (jeśli interesuje ich tylko rowerowanie). Bo na Bornholmie można ciekawie spędzać czas i przez tydzień. Trzeba tylko mieć zasobny portfel. Niestety, wyspa do najtańszych nie należy. Nawet cena chleba przyprawia o zawrót głowy (10-15 zł za bochenek czy bagietkę). Drogie są też noclegi i knajpy. Pokój hotelowy to koszt ok. 800 zł, za łóżko w hostelu w sali wieloosobowej wybulić trzeba 200-300 zł, kemping to kwestia 100-150 zł za namiot, obiad w knajpie dla dwóch osób – 300-400 zł. Ceny zdecydowanie nie na naszą kieszeń.
Ale od czego nasz zmysł włóczykija? Najtańszą opcją noclegową jest oczywiście couchsurfing – nam udało się zadekować na dwie noce w Ronne (stolica wyspy), u przemiłej Ilse. Nasza gospodyni nie tylko opowiedziała nam to i owo o wyspie i Duńczykach, ale też uraczyła miejscowymi przysmakami – mielonką z kawioru z puszki oraz pulpetami rybnymi. Wszystko pycha! (My odwdzięczyliśmy się nieudanym, bo lekko płynnym tiramisu – było miło). Kolejnym sposobem na tani nocleg na Bornholmie są tzw. “prymitywne kempingi”. Na wyspie jest ich pięć. Są to wyznaczone place na farmach, najczęściej ze sławojką oraz ujęciem wody, gdzie za kilkanaście złotych można rozbić namiot (biwakowanie na dziko jest zabronione). Pierwotnie planowaliśmy spędzić na takim “prymitywnym” kempingu dwie noce, ale skończyło się na jednej. Za to jakże owocnej. Razem z nami biwakował Rodak, który na Bornholm przyjeżdża od kilkunastu lat i jest przewodnikiem po wyspie. Tym razem był prywatnie, miał czas pogadać i dowiedzieliśmy się od niego wielu przydatnych rzeczy. Drugiej nocy musieliśmy przenieść się do pensjonatu – Kuba się rozchorował i potrzebował się wygrzać w łóżku. I tym razem mieliśmy szczęście. Po pierwsze dlatego, że w ogóle znaleźliśmy dach nad głową. Podczas naszego pobytu akurat przypadał coroczny festyn w Allinge. Spore wydarzenie w Danii – na cztery dni na wyspę zjeżdżają tłumnie politycy po to, aby spotkać się i podyskutować z wyborcami (którzy równie tłumnie podążają za politykami). Na kilka dni mała, senna, nadmorska mieścina zmienia się w tętniący życiem jarmark. Na ulicach tłumy i niezliczone stoiska najróżniejszej maści. Ktoś rozdaje kawę, ktoś inny ulotki, a jeszcze inny – banany. Każdy może pogadać z premierem czy wybranym ministrem. Partie i organizacje pozarządowe organizują wiece i demonstracje. A wszystko w atmosferze wzajemnego szacunku i dobrej zabawy. Ma się rozumieć, że w tym czasie wszystkie hotele i pensjonaty na wyspie są oblegane. A nam udało się znaleźć tani (jedyne trzy stówki) pokój w agroturystyce! Szczęściarze! Co do jedzenia – oczywiście najtaniej zabrać wałówę z Polski i gotować samemu. Ale my jesteśmy na krótkich, rowerowych, rodzinnych wakacjach i pichcić nam się po prostu nie chce (nie mówiąc o tym, że nie pomyśleliśmy o zabraniu jakichkolwiek zapasów z Polski). Jak człowiek dobrze poszuka i popyta, to i na Bornholmie nie zginie z głodu i nie zbankrutuje. Nam udało się załapać na, może nie do końca tani, ale za to przepyszny bufet rybny “all you can eat” (polecony przez Rodaka z prymitywnego kempingu 😉 oraz wspaniałą, tajską knajpę “na wynos” – poleconą przez tubylca. Potem już karmiła nas Ilse 🙂
Podsumowując Bornholm bardzo, bardzo nam się podobał. I nie zmieniła tego nawet nie najciekawsza pogoda – ciągle wiało (oczywiście w oczy), bywało przezimno, i większość pobytu padało. Ale i tak było fajnie