20100916 Życie jak w Madrycie
Zapomnieliśmy wspomnieć o jednej z największych zalet Yangshuo – to raj dla wspinaczy!!! Dookoła setki pagórów z piaskowca, mnóstwo ciekawych i obitych ścian. Drogi o każdej trudności, jedno- i wielo-wyciągowe. I tylko jeden problem – nie mamy że sobą żadnego sprzętu. Mieszkamy w hostelu „climbers inn” – postanawiamy więc popytać innych mieszkańców, czy aby może by nas nie przygarnęli na dzień wspinania użyczając własnego sprzętu? Tym sposobem dowiadujemy się o festiwalu wspinania. Rozpoczyna się następnego dnia w miasteczku Luo Chang, oddalonym od Yangshuo o 200 km. Ma nas tam zawieźć bezpłatny autobus, organizatorzy zapewniają noclegi i posiłki. Zbyt piękne żeby było prawdziwe, lecz postanawiamy jechać. Anna i Leah z nami.
Następnego dnia wszystko odbywa się zgodnie z planem – klimatyzowany autokar pojawia się o 9 rano w umówionym miejscu i zabiera wszystkich do Luo Chang. Jest nas z 50 osób, w większości zagraniczni turyści, amatorzy wspinaczki zwabieni obietnicą darmowych wakacji i, przede wszystkim, wspinaczki w dziewiczym terenie. Po drodze dowiadujemy się o co tak naprawdę chodzi – rząd chiński chce promować region (jeden z najbiedniejszych w Chinach, przeciętny dochód na rodziną to tutaj tylko 60 USD rocznie!). W tym celu wytyczono i obito ok. 30 dróg wspinaczkowych. Teraz należy tylko miejscówkę rozreklamować (podobno pierwsze „białasy” pojawiły się tu dopiero pół roku temu, żeby obijać drogi). Nie zdawaliśmy sobie jednak sprawy z rozmachu przedsięwzięcia. Zakwaterowano nas w czterogwiazdkowym hotelu – w pokojach świeże kwiaty i owoce (karaluchy i gryzące mrówki też, ale to inna sprawa). Hotel oczywiście rządowy, jedyny w mieście. Powitano nas bankietem – tony jedzenia, morze alkoholu i oficjałowie chińscy (nie, nie było Premiera Jibao, swoją obecnością zaszczycił nas za to Bao Xishun, Najwyższy Człowiek na Świecie). Po bankiecie odbyła się ceremonia otwarcia festiwalu – przypominała festiwal w Opolu. Imprezę poprowadzili znani spikerzy, wystąpili słynni, chińscy artyści, starą, mongolską pieśń zaśpiewał nawet przebrany w tradycyjny strój Najwyższy Człowiek . Cały tez rozmach i przepych po to, aby powitać „our dear guests from everywhere” – jak naszą nędzną grupę niedomytych obieżyświatów określiła Piękna Pani z Telewizji. Wszystko to transmitowała na żywo ogólno chińska telewizja. Kolejny dzień znów nas zaskoczył – po śniadaniu wyprawa na „ścieżkę przyjaźni” w celu sadzenia drzew, które mają scementować przyjaźń „chińsko-ogólnoświatową”. Potem parada dookoła jeziora przy wtórze bębnów (coś na kształt pochodu pierwszomajowego), wizyta w miejscowym muzeum, kolejny bankiet – tym razem na świeżym powietrzu i zwiedzanie okolic (swoją drogą przepięknych). Rozmiar szopki zaczyna nas przerażać – wszędzie witają nas klaszcząco-wiwatujące tłumy i tabuny fotoreporterów. Zdjęcie białasa z łopatą, białas wcina golone, białas pije wino, białas na tratwie, białas kąpie się w rzece (to był zgrzyt, organizatorzy nie mieli tego w planie i trochę nam się za ten eksces oberwało). I tylko tej wspinaczki nigdzie nie widać… Pierwsze dwa dni pobyty w Luo Chang upłynęły nam na uśmiechaniu się do kamer i objeżdżaniu okolic. Atrakcji było co nie miara , jednak bawiłam się tylko ja – Kubę zmorzyło przeziębienie i leżał w naszym klimatyzowanym pokoju z gorączką, faszerując się antybiotykami. Jednak jazda na rowerze w deszczu i łażenie w mokrych ciuchach po pływaniu w rzece zebrały swoje żniwo. Wspinanie zaczęło się dopiero dnia trzeciego, kiedy to wszystkie ważne osobistości i większość fotoreporterów sobie pojechała. Ta część imprezy ominęła z kolei mnie – Kuba mnie zaraził i podczas, gdy on wydobrzał, ja leżałam chora w hotelu. Do naszej ekipy dołączyli wspinacze chińscy – maszynki do wspinania zbudowane z mięśni. Poziom zawodów był bardzo wysoki – drogi niezwykle trudne, tylko nielicznym Chińczykom udało się je kończyć. Zagraniczniaki, którzy przyjechali wspinać się dla frajdy nie mieli szans w rywalizacji.
Pobyt w Luo Chang to jedna z najbardziej niedorzecznych przygód jakie nam się przytrafiły. Codziennie pukaliśmy się w czoło i zastanawialiśmy – czy to aby dzieje się naprawdę? Niezapomniane doświadczenie. Tyle tylko, że teraz nie zrealizujemy naszych Chińskich planów (żegnaj prowincjo Junan, nie odwidzimy cię tym razem!) a Kuba ma dwa dni, żeby przetransportować swoją rozchorowaną żonę o kilka tysięcy kilometrów do Chengdu, skąd rusza nasza wyprawa do Tybetu. Jak nic trzeba będzie lecieć…
PS. Podczas ceremonii rozdania nagród organizatorzy zaskoczyli nas po raz kolejny (bynajmniej nie faktem, że jurorzy byli zbyt pijani, żeby prawidłowo ocenić, kto powinien wygrać – w sumie wszystko jedno, wszyscy Chińczycy wyglądają tak samo). Po pierwsze – były wysokie nagrody pieniężne. Po drugie – oceniano nie tylko umiejętności, ale też wygląd. Paru „białasów” (głównie niebieskookich blondynów) zostało wyróżnionych w kategorii „the most beautiful climber” i obdarowanych nagrodą w postaci ok. 1000 zł. Jaka szkoda, że nie byliśmy w stanie z Kubą wziąć udziału w zawodach – w końcu byłaby jakaś wymierna korzyść z naszej urody
Read MoreNastępnego dnia wszystko odbywa się zgodnie z planem – klimatyzowany autokar pojawia się o 9 rano w umówionym miejscu i zabiera wszystkich do Luo Chang. Jest nas z 50 osób, w większości zagraniczni turyści, amatorzy wspinaczki zwabieni obietnicą darmowych wakacji i, przede wszystkim, wspinaczki w dziewiczym terenie. Po drodze dowiadujemy się o co tak naprawdę chodzi – rząd chiński chce promować region (jeden z najbiedniejszych w Chinach, przeciętny dochód na rodziną to tutaj tylko 60 USD rocznie!). W tym celu wytyczono i obito ok. 30 dróg wspinaczkowych. Teraz należy tylko miejscówkę rozreklamować (podobno pierwsze „białasy” pojawiły się tu dopiero pół roku temu, żeby obijać drogi). Nie zdawaliśmy sobie jednak sprawy z rozmachu przedsięwzięcia. Zakwaterowano nas w czterogwiazdkowym hotelu – w pokojach świeże kwiaty i owoce (karaluchy i gryzące mrówki też, ale to inna sprawa). Hotel oczywiście rządowy, jedyny w mieście. Powitano nas bankietem – tony jedzenia, morze alkoholu i oficjałowie chińscy (nie, nie było Premiera Jibao, swoją obecnością zaszczycił nas za to Bao Xishun, Najwyższy Człowiek na Świecie). Po bankiecie odbyła się ceremonia otwarcia festiwalu – przypominała festiwal w Opolu. Imprezę poprowadzili znani spikerzy, wystąpili słynni, chińscy artyści, starą, mongolską pieśń zaśpiewał nawet przebrany w tradycyjny strój Najwyższy Człowiek . Cały tez rozmach i przepych po to, aby powitać „our dear guests from everywhere” – jak naszą nędzną grupę niedomytych obieżyświatów określiła Piękna Pani z Telewizji. Wszystko to transmitowała na żywo ogólno chińska telewizja. Kolejny dzień znów nas zaskoczył – po śniadaniu wyprawa na „ścieżkę przyjaźni” w celu sadzenia drzew, które mają scementować przyjaźń „chińsko-ogólnoświatową”. Potem parada dookoła jeziora przy wtórze bębnów (coś na kształt pochodu pierwszomajowego), wizyta w miejscowym muzeum, kolejny bankiet – tym razem na świeżym powietrzu i zwiedzanie okolic (swoją drogą przepięknych). Rozmiar szopki zaczyna nas przerażać – wszędzie witają nas klaszcząco-wiwatujące tłumy i tabuny fotoreporterów. Zdjęcie białasa z łopatą, białas wcina golone, białas pije wino, białas na tratwie, białas kąpie się w rzece (to był zgrzyt, organizatorzy nie mieli tego w planie i trochę nam się za ten eksces oberwało). I tylko tej wspinaczki nigdzie nie widać… Pierwsze dwa dni pobyty w Luo Chang upłynęły nam na uśmiechaniu się do kamer i objeżdżaniu okolic. Atrakcji było co nie miara , jednak bawiłam się tylko ja – Kubę zmorzyło przeziębienie i leżał w naszym klimatyzowanym pokoju z gorączką, faszerując się antybiotykami. Jednak jazda na rowerze w deszczu i łażenie w mokrych ciuchach po pływaniu w rzece zebrały swoje żniwo. Wspinanie zaczęło się dopiero dnia trzeciego, kiedy to wszystkie ważne osobistości i większość fotoreporterów sobie pojechała. Ta część imprezy ominęła z kolei mnie – Kuba mnie zaraził i podczas, gdy on wydobrzał, ja leżałam chora w hotelu. Do naszej ekipy dołączyli wspinacze chińscy – maszynki do wspinania zbudowane z mięśni. Poziom zawodów był bardzo wysoki – drogi niezwykle trudne, tylko nielicznym Chińczykom udało się je kończyć. Zagraniczniaki, którzy przyjechali wspinać się dla frajdy nie mieli szans w rywalizacji.
Pobyt w Luo Chang to jedna z najbardziej niedorzecznych przygód jakie nam się przytrafiły. Codziennie pukaliśmy się w czoło i zastanawialiśmy – czy to aby dzieje się naprawdę? Niezapomniane doświadczenie. Tyle tylko, że teraz nie zrealizujemy naszych Chińskich planów (żegnaj prowincjo Junan, nie odwidzimy cię tym razem!) a Kuba ma dwa dni, żeby przetransportować swoją rozchorowaną żonę o kilka tysięcy kilometrów do Chengdu, skąd rusza nasza wyprawa do Tybetu. Jak nic trzeba będzie lecieć…
PS. Podczas ceremonii rozdania nagród organizatorzy zaskoczyli nas po raz kolejny (bynajmniej nie faktem, że jurorzy byli zbyt pijani, żeby prawidłowo ocenić, kto powinien wygrać – w sumie wszystko jedno, wszyscy Chińczycy wyglądają tak samo). Po pierwsze – były wysokie nagrody pieniężne. Po drugie – oceniano nie tylko umiejętności, ale też wygląd. Paru „białasów” (głównie niebieskookich blondynów) zostało wyróżnionych w kategorii „the most beautiful climber” i obdarowanych nagrodą w postaci ok. 1000 zł. Jaka szkoda, że nie byliśmy w stanie z Kubą wziąć udziału w zawodach – w końcu byłaby jakaś wymierna korzyść z naszej urody