20110415 Popas LaPaz
No to jesteśmy w La Paz. Straszliwej stolicy niebezpiecznego kraju, gdzie okradają, gwałcą a turystów porywają. Tak na marginesie, to większość Boliwijczyków i niektórzy turyści nie są w stanie wskazać, jakie miasto jest stolicą Boliwii. A to dlatego, że stolica została przeniesiona dosyć niedawno (w latach 50-tych XX w.) z Sucre do La Paz. A przynajmniej przeniesiono siedzibę rządu. Sądownictwo zostało w Sucre i stąd wszystkie pomyłki. Oficjalną stolicą jednak jest la Paz (i to najwyżej na świecie położoną stolicą – ponad 3600 m npm.).
Wracając do tematu – słyszeliśmy wiele mrożących krew w żyłach historii o La Paz (o jednej z nich możecie przeczytać na blogu loswiaheros.pl). Miasto nie ma dobrej opinii, a wielu podróżników wręcz go nie znosi (bo brzydkie, nieciekawe, nudne no i ta wysokość nie pozwala imprezować). Dlatego postanowiliśmy przedsięwziąć dodatkowe środki ostrożności (przyjęliśmy je ogólnie dla Ameryki Południowej i Środkowej) – podróżujemy tak, żeby w nowym miejscu być zawsze za dnia, na długo przed zapadnięciem zmroku, żeby mieć czas na bezpieczne rozeznanie.
La Paz jednak miło nas zaskoczyło. Fakt, budynki może nie są tu najpiękniejsze (większość to nieotynkowane maszkary z cegły, właściwie nie wiadomo, czy są dopiero co wybudowane i jeszcze niedokończone, czy już przeznaczone do rozbiórki), ale ich położenie, za to – wspaniałe. Miasto leży w kotlinie – rozlewa się w niej i wspina na okoliczne strome wzgórza. W tle są ośnieżone szczyty pięcio- i sześciotysięczników. Takiego dziwa jeszcze na świecie nie widzieliśmy. Mikołaj, z którym byliśmy na salar de Uyuni na swoim blogu stworzył listę najpiękniejszych niezrobionych zdjęć. Widok z jednego że wzgórz na La Paz o zachodzie słońca z 6-tysięcznym szczytem Huayna Potosí w tle z pewnością zająłby wysokie miejsce na naszej liście (gdybyśmy taką mieli – swoją drogą, fajny pomysł). Zdjęcia nie zrobiliśmy, bo aparat był na dnie plecaka a my w autobusie na autostradzie…
Na co dzień na ulicach La Paz gwar i tłum lokalsów wymieszanych z turystami. Każdy (lokals) sprzedaje wprost na chodniku co może – kosmetyki, chińską tandetę, domowe obiadki, słodycze, świeże soki owocowe, biżuterię, pamiątki i ciuchy dla Gringosów. Pomiędzy paskudnymi dziwolągami z czerwonej cegły zdarzają się prawdziwe perełki – piękne, kolonialne kamienice, czasem jakiś nowoczesny wieżowiec. Fakt, większość czasu spędzamy w centrum i raczej nie wychodzimy na ulicę w nocy, może dlatego w La Paz czujemy się bezpiecznie, nawet nam się tu podoba. Myślę, że mogłabym się tu zadomowić.
W stolicy Boliwii spędzamy (jak na nas) dosyć dużo czasu – najpierw Kuba choruje (dopada go pierwszy podczas podróży rozstrój żołądka), potem ja dołączam do niego (paskudne przeziębienie, które nie daje mi spokoju już od dłuższego czasu znów się nasila) i oboje kończymy biorąc antybiotyki. Potem przypada nasza rocznica ślubu (tak, tak, to już roczek trzasnął), więc zostajemy jeszcze dwa dni, żeby nacieszyć się sobą i luksusem dobrego hotelu i wypasionej restauracji (stek z lamy z sosie musztardowym oraz mus czekoladowy – pycha!)
Pisząc o La Paz warto wspomnieć o kuchni Boliwijskiej. Na co dzień i na ulicy je się tu smażone ziemniory lub frytki (czasem ziemniaki mieszają z bananami) z kurczakiem z rożna lub smażoną lamą (specjalnie dla Żyły, ale inni też mogą przeczytać – mięso lamy jest pyszne, podobne do wołowiny, ale trochę delikatniejsze, coś w rodzaju cielęcinki– my jesteśmy wielkimi fanami, pod warunkiem, że nie trafi się stara podeszwa, ale to na szczęście rzadko). Do tego majonez, keczup i (moja ulubiona) salsa picante czyli sosik z pomidorów i ostrych papryczek. Jak się dobrze poszuka na straganach i pozagląda do garów to można wynaleźć bardziej wyrafinowane przysmaki – smażone banany nadziewane mięsem mielonym i warzywami (dość ryzykowna kompozycja, ale trzeba przyznać – smaczna) albo placuszki z gotowanych ziemniaków, z nadzieniem z jaja na twardo lub mięsa. Ku mojej uciesze popularne są też czerwone buraczki, mniam. Boliwijczycy są też fanami tortów – pełno tu cukierni i co drugi pasażer zatłoczonego busika trzyma nieopakowany tort pod pachą 🙂 Podstawą żywienia wydaje się też być dulce de leche, czyli coś w rodzaju kajmaku. Kupuje się to w słoikach, jak dżem i je praktycznie do wszystkiego, a najchętniej na śniadanie. Nad jeziorem Titicaca króluje oczywiście „trucha” czyli tutejszy pstrąg (największy na świecie) – grillowany czy smażony, zawsze świeży i pyszny.
Read More