20110201 Tasmania
Marzyliśmy, marzyliśmy i w końcu wymarzyliśmy – jesteśmy na Tasmanii! Hobart – urocza „wiocha” na wzgórzach spodobałaby nam się zdecydowanie bardziej gdyby tak cholernie nie lało. Załatwiliśmy co było do załatwienia i nawet nie zrobiliśmy zdjęć. Tak nam spieszno było w tasmańską dzicz.
Po wyspie poruszamy się wyłącznie stopem – przyjemniej, taniej i zdecydowanie szybciej niż autobusem (transport publiczny jest lichy i fatalnie skoordynowany – często 300 km pokonuje się w dwa dni, bo trzeba na przesiadkę czekać do następnego dnia). No ale nic dziwnego – wszyscy mieszkańcy mają tu auta, a turyści jeżdżą głównie wypożyczonymi camper vanami. Stop za to działa rewelacyjnie – pierwsze dwa „rajdy” złapaliśmy już po jednym machnięciu, na kolejne nie czekaliśmy dłużej niż kilkanaście minut.
Nasz pierwszy cel – overland track, szlak przez góry Craddle, 80 km z północy na południe w centrum wyspy + „skoki w bok”. Szlak ma opinię najpiękniejszego na Tasmanii. Baaardzo nam się podobało. Podobało to mało powiedziane – krajobraz był bajkowy, przepiękny po prostu. Szliśmy 6 dni i codziennie czuliśmy się jakbyśmy byli w innym miejscu, tak różnorodny jest szlak. Chodzi się przez suche łąki, podmokłe trawy, łagodne pagórki i strome, kamieniste szczyty, siedmiomilowe lasy i zaczarowane ogrody z mchu. Szlak jest prosty technicznie i zaplanowany tak, żeby codziennie było 4-5 h chodzenia. Dla przodowników pracy, dla których to za mało „zorganizowano” wyprawy dodatkowe – odchodzące od szlaku trasy: a to na pobliski szczyt, a to do malowniczo położonego jeziora czy wodospadu. Jest co robić i można się schetać, jeśli tylko ktoś ma ochotę. Szlak zorganizowany jest w ten sposób, że codziennie można spać w jednej że szlakowych chatek i namiot nie jest potrzebny (co nie przeszkodziło nam w taszczeniu naszego). Chatki są małe, proste i skromne, ale czyste i przyjemne – drewniany budyneczek, w środku długi stół i ławy, drewniane, piętrowe prycze oraz piec typu koza, w którym można palić tylko wtedy, gdy temperatura spadnie poniżej 10 stopni (co jest tu normą nawet w lecie, brrrrr). Obok chatki zbiornik na wodę i ekologiczna toaleta (nie śmierdzi!) – produkty przemiany materii zasypuje się otrębami ryżowymi. Na szlak wpuszczane są codziennie tylko 34 osoby, więc wszyscy chętni (niektórzy wolą spać w namiocie – nie mogę zrozumieć dlaczego?) zawsze znajdują miejsce w chatce. Każdy wychodzi na szlak o różnej porze i idzie swoim tempem, ale popołudnia spędzamy wspólnie gotując i gadając. już drugiego dnia cała ekipa jest nieźle że sobą zaznajomiona i zintegrowana. Co wieczór jest weselej 🙂 My dogadaliśmy się z dwoma Ozikami (tatusiami w średnim wieku, którzy wyrwali się na chwilę z łona rodziny na łono natury) i ubiliśmy interes – my nosimy ich wino za dnia, a wieczorem wspólnie je pijemy. Oprócz nas jest jeszcze sympatyczna para młodocianych Australijczyków (Gareth i Rachel), przemiła trójka Niemców, z którymi „rżniemy” w karty i kilkoro starszych Ozików, reszta, to Francuzi, od których aż roi się na Tasmanii.
Pogoda nas nie rozpieszczała – tylko pierwszego i ostatniego dnia pokazało się trochę słońca (pierwszego, to nawet przez cały dzień). Poza tym łaziliśmy w strugach deszczu, w siąpiącej mżawce, śniego-deszczu lub gradzie. A i tak nam się podobało. Zmoknięty krajobraz miał jeszcze bardziej intensywne barwy 🙂
Naszymi ulubionymi „side tripami” była wyprawa na szczyt Craddle Mountainn i do jeziora Will . Craddle Mountain to górka niewysoka, jakieś 1500 m., ale droga na szczyt wymagająca. Aż dziw, że w ogóle przezorni Australijczycy wpuszczają tam turystów a przy wejściu na szlak nie ma tradycyjnych ostrzeżeń jak to jest tam niebezpiecznie. Akurat tam rzeczywiście może być niebezpiecznie – nie ma żadnych zabezpieczeń ani łańcuchów, a trasa wiedzie po stromym rumowisku gigantycznych, bardzo eksponowanych głazów, po których trzeba się wspinać. Kawał ciężkiej roboty, ale widok że szczytu wynagradza wszystkie trudy. Jezioro Will za to jest pięknie położone wśród łagodnych pagórków i złotych traw. Najfajniejsze jest w nim to, że można się tam wykąpać – są dwie piękne, dzikie plaże. Nie wiedzieliśmy o tym, więc nie zabraliśmy strojów kąpielowych – trzeba było włazić do wody na golasa. Woda lodowata, na dworze też zimno, ale fajnie było się ochlapać po trudach wędrówki.
Szlak wędrowca nie rozpieszcza – jest duuużo błota i mokro. Tylko w niektórych miejscach zbudowano tzw. „board walk’i” czyli drewniane ścieżki. Większość trasy pokonuje się nurając się w błocie.
No i jeszcze słówko o zwierzakach – na trasie szaleją setki kangurów i wallabies (mniejszych kangurów). Udało nam się zobaczyć też przesłodką i przezabawną kolczatkę i wombata!! Z wombatem mieliśmy naprawdę szczęście, bo w okolicy żyją tylko trzy egzemplarze. Byliśmy pod wrażeniem ich skuteczności w zaznaczaniu terenu kupami – oznakowania są dosłownie co kilka metrów. Wombaty są słodkie i śmieszne – wyglądają jak pluszowe, kwadratowe miśki. A ich kupy też są kwadratowe, od razu wiadomo czyje 🙂
Trzeba też wspomnieć o czarno-białych, skrzeczących ptasiorach-złodziejach. Tak się wycwaniły, że gdy tylko nieświadomy zagrożenia tramp na chwilę spuści plecak z oka, natychmiast otwierają wszelkie dostępne suwaki i wywalają zawartość bagażu w poszukiwaniu jedzonka. Nas, na szczęście ostrzegł przed nimi Ranger – przykryliśmy nasze plecaki pokrowcami od deszczu i skończyło się tylko na malej dziurce i wielkiej ptasiej kupie na pokrowcu (to chyba że złości, że nie dostały się do żarcia). Rachel i Gareth mieli mniej szczęścia i ptasiory przetrzepały im ostro zawartość plecaków.
Resztę zobaczcie sobie na zdjęciach, których tym razem wrzucamy baaardzo dużo.
Read MorePo wyspie poruszamy się wyłącznie stopem – przyjemniej, taniej i zdecydowanie szybciej niż autobusem (transport publiczny jest lichy i fatalnie skoordynowany – często 300 km pokonuje się w dwa dni, bo trzeba na przesiadkę czekać do następnego dnia). No ale nic dziwnego – wszyscy mieszkańcy mają tu auta, a turyści jeżdżą głównie wypożyczonymi camper vanami. Stop za to działa rewelacyjnie – pierwsze dwa „rajdy” złapaliśmy już po jednym machnięciu, na kolejne nie czekaliśmy dłużej niż kilkanaście minut.
Nasz pierwszy cel – overland track, szlak przez góry Craddle, 80 km z północy na południe w centrum wyspy + „skoki w bok”. Szlak ma opinię najpiękniejszego na Tasmanii. Baaardzo nam się podobało. Podobało to mało powiedziane – krajobraz był bajkowy, przepiękny po prostu. Szliśmy 6 dni i codziennie czuliśmy się jakbyśmy byli w innym miejscu, tak różnorodny jest szlak. Chodzi się przez suche łąki, podmokłe trawy, łagodne pagórki i strome, kamieniste szczyty, siedmiomilowe lasy i zaczarowane ogrody z mchu. Szlak jest prosty technicznie i zaplanowany tak, żeby codziennie było 4-5 h chodzenia. Dla przodowników pracy, dla których to za mało „zorganizowano” wyprawy dodatkowe – odchodzące od szlaku trasy: a to na pobliski szczyt, a to do malowniczo położonego jeziora czy wodospadu. Jest co robić i można się schetać, jeśli tylko ktoś ma ochotę. Szlak zorganizowany jest w ten sposób, że codziennie można spać w jednej że szlakowych chatek i namiot nie jest potrzebny (co nie przeszkodziło nam w taszczeniu naszego). Chatki są małe, proste i skromne, ale czyste i przyjemne – drewniany budyneczek, w środku długi stół i ławy, drewniane, piętrowe prycze oraz piec typu koza, w którym można palić tylko wtedy, gdy temperatura spadnie poniżej 10 stopni (co jest tu normą nawet w lecie, brrrrr). Obok chatki zbiornik na wodę i ekologiczna toaleta (nie śmierdzi!) – produkty przemiany materii zasypuje się otrębami ryżowymi. Na szlak wpuszczane są codziennie tylko 34 osoby, więc wszyscy chętni (niektórzy wolą spać w namiocie – nie mogę zrozumieć dlaczego?) zawsze znajdują miejsce w chatce. Każdy wychodzi na szlak o różnej porze i idzie swoim tempem, ale popołudnia spędzamy wspólnie gotując i gadając. już drugiego dnia cała ekipa jest nieźle że sobą zaznajomiona i zintegrowana. Co wieczór jest weselej 🙂 My dogadaliśmy się z dwoma Ozikami (tatusiami w średnim wieku, którzy wyrwali się na chwilę z łona rodziny na łono natury) i ubiliśmy interes – my nosimy ich wino za dnia, a wieczorem wspólnie je pijemy. Oprócz nas jest jeszcze sympatyczna para młodocianych Australijczyków (Gareth i Rachel), przemiła trójka Niemców, z którymi „rżniemy” w karty i kilkoro starszych Ozików, reszta, to Francuzi, od których aż roi się na Tasmanii.
Pogoda nas nie rozpieszczała – tylko pierwszego i ostatniego dnia pokazało się trochę słońca (pierwszego, to nawet przez cały dzień). Poza tym łaziliśmy w strugach deszczu, w siąpiącej mżawce, śniego-deszczu lub gradzie. A i tak nam się podobało. Zmoknięty krajobraz miał jeszcze bardziej intensywne barwy 🙂
Naszymi ulubionymi „side tripami” była wyprawa na szczyt Craddle Mountainn i do jeziora Will . Craddle Mountain to górka niewysoka, jakieś 1500 m., ale droga na szczyt wymagająca. Aż dziw, że w ogóle przezorni Australijczycy wpuszczają tam turystów a przy wejściu na szlak nie ma tradycyjnych ostrzeżeń jak to jest tam niebezpiecznie. Akurat tam rzeczywiście może być niebezpiecznie – nie ma żadnych zabezpieczeń ani łańcuchów, a trasa wiedzie po stromym rumowisku gigantycznych, bardzo eksponowanych głazów, po których trzeba się wspinać. Kawał ciężkiej roboty, ale widok że szczytu wynagradza wszystkie trudy. Jezioro Will za to jest pięknie położone wśród łagodnych pagórków i złotych traw. Najfajniejsze jest w nim to, że można się tam wykąpać – są dwie piękne, dzikie plaże. Nie wiedzieliśmy o tym, więc nie zabraliśmy strojów kąpielowych – trzeba było włazić do wody na golasa. Woda lodowata, na dworze też zimno, ale fajnie było się ochlapać po trudach wędrówki.
Szlak wędrowca nie rozpieszcza – jest duuużo błota i mokro. Tylko w niektórych miejscach zbudowano tzw. „board walk’i” czyli drewniane ścieżki. Większość trasy pokonuje się nurając się w błocie.
No i jeszcze słówko o zwierzakach – na trasie szaleją setki kangurów i wallabies (mniejszych kangurów). Udało nam się zobaczyć też przesłodką i przezabawną kolczatkę i wombata!! Z wombatem mieliśmy naprawdę szczęście, bo w okolicy żyją tylko trzy egzemplarze. Byliśmy pod wrażeniem ich skuteczności w zaznaczaniu terenu kupami – oznakowania są dosłownie co kilka metrów. Wombaty są słodkie i śmieszne – wyglądają jak pluszowe, kwadratowe miśki. A ich kupy też są kwadratowe, od razu wiadomo czyje 🙂
Trzeba też wspomnieć o czarno-białych, skrzeczących ptasiorach-złodziejach. Tak się wycwaniły, że gdy tylko nieświadomy zagrożenia tramp na chwilę spuści plecak z oka, natychmiast otwierają wszelkie dostępne suwaki i wywalają zawartość bagażu w poszukiwaniu jedzonka. Nas, na szczęście ostrzegł przed nimi Ranger – przykryliśmy nasze plecaki pokrowcami od deszczu i skończyło się tylko na malej dziurce i wielkiej ptasiej kupie na pokrowcu (to chyba że złości, że nie dostały się do żarcia). Rachel i Gareth mieli mniej szczęścia i ptasiory przetrzepały im ostro zawartość plecaków.
Resztę zobaczcie sobie na zdjęciach, których tym razem wrzucamy baaardzo dużo.