20110127 I znów na stopa (do Melbourne)
Skończyły się dobre czasy – Ania i Maciek wrócili do Londynu, nasz zielony van został w Sydney. Musimy radzić sobie sami – wyruszamy więc w podróż stopem. Do pokonania mamy ponad 1200 km wzdłuż wybrzeża aż do Melbourne. Czas – 4 dni.
Początki są trudne. Nie wiemy jak stop funkcjonuje w Australii (przez ponad 4 tys. km, które pokonaliśmy naszym vanem nie spotkaliśmy ani jednego autostopowicza, to nie wróży dobrze). Janusz wywozi nas na rogatki miasta, aż do bram Royal National Park. Przez park jeździ niewiele aut, nikt się nie zatrzymuje. W końcu udaje się nam jednak złapać kilka podwózek po kilkanaście kilometrów. Pod wieczór docieramy do Port Kembla, oddalonego od Sydney o jakieś 100 km.
Nie jest to zachwycający wynik. Moglibyśmy jeszcze pojechać dalej, ale tutejsza plaża (15 km długości!) podoba nam się tak bardzo, że postanawiamy zostać. Dodatkowo, tuż przy plaży jest klub surfingowy – można popływać w basenie i wziąć prysznic za darmo. Nie mogliśmy lepiej trafić z noclegiem. Rozkładamy nasz namiocik nieopodal plaży, na ślicznie wykoszonej trawce i spędźmy spokojną noc.
Następny dzień rozpoczynamy wizytą na pływalni, potem ruszamy dalej. I znów idzie opornie. To znaczy – ludzie chętnie się zatrzymują i są mili (zostajemy nawet zaproszeni do domu na kawkę), ale nikt nie jedzie dalej niż 30 km. Tego dnia jedziemy w sumie dziesięcioma autami i pokonujemy niecałe 300 km. Jak tak dalej pójdzie, trzeba będzie w końcu złapać jakiś autobus do Melbourne, bo nie wyrobimy się na lot do Tasmanii. Jesteśmy jednak zadowoleni, bo udaje nam się przejechać dwoma wypasionymi, australijskimi ciężarówkami! Poza tym wybrzeże jest wyjątkowo piękne. Po drodze, korzystając z rady jednego z kierowców, odwiedzamy jeszcze jedną z plaż w Jarvis Bay – jest tam podobno najbielszy piasek na świecie. Najbielszy czy nie – jest rzeczywiście bardzo jasny, a plaża przepiękna. Również tej nocy śpimy na plaży – tym razem w Naroom’ie na Surfer’s Beach, tuż przy płocie kempingu (68 dolarów za namiot i dwie osoby!!!), pod tabliczką zakazującą biwakowania (no bo akurat tam była najlepsza trawka 🙂 Nikt jednak nie robi nam problemów a my nie zostawiamy po swoim pobycie śladu.
Trzeciego dnia wreszcie uśmiecha się do nas szczęście – już drugi kierowca, którego zatrzymujemy jedzie prosto do Melbourne! Do celu docieramy więc dzień wcześniej niż planowaliśmy. Rip, nasz Pan Kierowiec jest instruktorem spadochroniarstwa w armii australijskiej. Auto ma dobre, prowadzi dynamicznie. W miłej atmosferze, przy ciekawej rozmowie, wygodnie i ekspresowo docieramy do Melbourne (dzień wcześniej niż planowaliśmy). Z rogatek miasta odbiera nas Artur, który wraz z żoną, Marysią (tym razem to znajomi mamy Kuby 🙂 będzie nas gościć w Melbourne. Ale to już zupełnie inna historia
Read MorePoczątki są trudne. Nie wiemy jak stop funkcjonuje w Australii (przez ponad 4 tys. km, które pokonaliśmy naszym vanem nie spotkaliśmy ani jednego autostopowicza, to nie wróży dobrze). Janusz wywozi nas na rogatki miasta, aż do bram Royal National Park. Przez park jeździ niewiele aut, nikt się nie zatrzymuje. W końcu udaje się nam jednak złapać kilka podwózek po kilkanaście kilometrów. Pod wieczór docieramy do Port Kembla, oddalonego od Sydney o jakieś 100 km.
Nie jest to zachwycający wynik. Moglibyśmy jeszcze pojechać dalej, ale tutejsza plaża (15 km długości!) podoba nam się tak bardzo, że postanawiamy zostać. Dodatkowo, tuż przy plaży jest klub surfingowy – można popływać w basenie i wziąć prysznic za darmo. Nie mogliśmy lepiej trafić z noclegiem. Rozkładamy nasz namiocik nieopodal plaży, na ślicznie wykoszonej trawce i spędźmy spokojną noc.
Następny dzień rozpoczynamy wizytą na pływalni, potem ruszamy dalej. I znów idzie opornie. To znaczy – ludzie chętnie się zatrzymują i są mili (zostajemy nawet zaproszeni do domu na kawkę), ale nikt nie jedzie dalej niż 30 km. Tego dnia jedziemy w sumie dziesięcioma autami i pokonujemy niecałe 300 km. Jak tak dalej pójdzie, trzeba będzie w końcu złapać jakiś autobus do Melbourne, bo nie wyrobimy się na lot do Tasmanii. Jesteśmy jednak zadowoleni, bo udaje nam się przejechać dwoma wypasionymi, australijskimi ciężarówkami! Poza tym wybrzeże jest wyjątkowo piękne. Po drodze, korzystając z rady jednego z kierowców, odwiedzamy jeszcze jedną z plaż w Jarvis Bay – jest tam podobno najbielszy piasek na świecie. Najbielszy czy nie – jest rzeczywiście bardzo jasny, a plaża przepiękna. Również tej nocy śpimy na plaży – tym razem w Naroom’ie na Surfer’s Beach, tuż przy płocie kempingu (68 dolarów za namiot i dwie osoby!!!), pod tabliczką zakazującą biwakowania (no bo akurat tam była najlepsza trawka 🙂 Nikt jednak nie robi nam problemów a my nie zostawiamy po swoim pobycie śladu.
Trzeciego dnia wreszcie uśmiecha się do nas szczęście – już drugi kierowca, którego zatrzymujemy jedzie prosto do Melbourne! Do celu docieramy więc dzień wcześniej niż planowaliśmy. Rip, nasz Pan Kierowiec jest instruktorem spadochroniarstwa w armii australijskiej. Auto ma dobre, prowadzi dynamicznie. W miłej atmosferze, przy ciekawej rozmowie, wygodnie i ekspresowo docieramy do Melbourne (dzień wcześniej niż planowaliśmy). Z rogatek miasta odbiera nas Artur, który wraz z żoną, Marysią (tym razem to znajomi mamy Kuby 🙂 będzie nas gościć w Melbourne. Ale to już zupełnie inna historia