20110125 WW III
Nie udało się w Pekinie, ale w Sydney już tak! Tor olimpijski do kajakarstwa górskiego jest otwarty dla szarego człowieka, można wypożyczyć cały sprzęt, pływać pół dnia i nawet nie zbankrutować. Nasi gospodarze w Sydney pożyczają nam auto i możemy jechać – tor jest ok. 30 km od miasta. Na miejscu – Kuba próbuje swoich sił w zmaganiach z białą wodą a ja łażę w upale (było że 40 stopni i upiorne słońce) z aparatem i próbuję nakręcić jakieś filmiki i pstryknąć fotkę. Nie jest to łatwe, bo Kuba większość czasu spędza tyłkiem do góry 😉
Jest początkującym kajakarzem, więc to nie dziwota. Tor jest przecież zaprojektowany dla profesjonalistów. Muszę przyznać, że mężu i tak radzi sobie nieźle. Przeszkadzają mu raftingowcy, których na torze jest mnóstwo – żółte pontony co i rusz się wywracają (dzięki dyskretnej pomocy instruktorów, którzy dbają o to, żeby wycieczkowiczom dostarczyć wystarczającą ilość adrenaliny i kiedy tylko mogą, przechylają pontony tak, że wszyscy uczestnicy spływu wypadają). Przy okazji podziwiam dwóch nastolatków, którzy pływają jakby urodzili się w kajakach. Śmigają po torze jakby to było jeziorko Czerniakowskie, tu i ówdzie strzelając loopy i inne akrobacje. Naprawdę jest na co popatrzeć. Po kilku godzinach zadowoleni i czerwoni (Kuba że zmęczenia, ja – od słońca) kończymy zabawę.
PS. Mam jeszcze napisać, że nie było żadnej kabiny 😉 I o windzie – w sensie, że była. To znaczy, że po spłynięciu toru (320 m. długości, spadek 5,5 m., w kształcie rogalika, nie pamiętam ile wody przewala się tam na sekundę) wpływa się do basenu, z którego z kolei przepływa się na specjalną platformę, która zabiera kajakarza w kajaku z powrotem na górę, na początek toru bez konieczności wychodzenia z łódki.
Read MoreJest początkującym kajakarzem, więc to nie dziwota. Tor jest przecież zaprojektowany dla profesjonalistów. Muszę przyznać, że mężu i tak radzi sobie nieźle. Przeszkadzają mu raftingowcy, których na torze jest mnóstwo – żółte pontony co i rusz się wywracają (dzięki dyskretnej pomocy instruktorów, którzy dbają o to, żeby wycieczkowiczom dostarczyć wystarczającą ilość adrenaliny i kiedy tylko mogą, przechylają pontony tak, że wszyscy uczestnicy spływu wypadają). Przy okazji podziwiam dwóch nastolatków, którzy pływają jakby urodzili się w kajakach. Śmigają po torze jakby to było jeziorko Czerniakowskie, tu i ówdzie strzelając loopy i inne akrobacje. Naprawdę jest na co popatrzeć. Po kilku godzinach zadowoleni i czerwoni (Kuba że zmęczenia, ja – od słońca) kończymy zabawę.
PS. Mam jeszcze napisać, że nie było żadnej kabiny 😉 I o windzie – w sensie, że była. To znaczy, że po spłynięciu toru (320 m. długości, spadek 5,5 m., w kształcie rogalika, nie pamiętam ile wody przewala się tam na sekundę) wpływa się do basenu, z którego z kolei przepływa się na specjalną platformę, która zabiera kajakarza w kajaku z powrotem na górę, na początek toru bez konieczności wychodzenia z łódki.