20110124 Sydney - U Pana Boga za piecem
Po pierwsze – goszczą nas wspaniali i kochani Małgosia z Januszem, znajomi Kuby taty. Fajnie jest tak pomieszkać przez chwilę w normalnym domu. Śpimy w wygodnym łóżku i pachnącej pościeli, kąpiemy się pod czyściutkim prysznicem, nie wspominając już o tym, że Małgosia i Janusz są przemili i traktują nas jak własne dzieci. Bardzo pięknie dziękujemy za wspaniałą gościnę, ciepłe przyjęcie i pomoc!
Po drugie – okazuje się, że świat jest jednak mały. W polskim konsulacie spotykam koleżankę z Nowego Dworu (miasteczka, z którego pochodzę) – mieszka z mężem w Sydney już od trzech lat, o czym nie miałam pojęcia. i pomaga nam bezboleśnie załatwić paszport dla Kuby (w starym nie ma już wolnych stron). Umawiamy się też na pogaduchy i steki a przy okazji Ewelina i Michał pokazują nam swoją „sekretną” miejscówkę, z której widać wspaniałą panoramę city. Ewelina, Michał – serdeczne dzięki za pomoc i bardzo miły wieczór!
Po trzecie – Sydney to bardzo fajne miasto. Malowniczo położone nad wodą i na wzgórzach. Niestety, znów braknie nam czasu, żeby zobaczyć wszystko, co byśmy chcieli. Zaliczamy oczywiście Operę i Harbour Bridge, pływamy promem po zatoce, spacerujemy po Rocks’ach (najstarsza część miasta) i Darling Harbour, podziwiamy ogród botaniczny oraz załapujemy się na uroczystości związane że świętem Australia Day – festyn, koncert, pokaz świateł i fajerwerki.
Po czwarte – jedzonko. Udaje nam się „upolować” steka z kangura (baardzo smaczny, jak najdelikatniejsza polędwica wołowa z delikatną nutą dziczyzny, dodatkowo – mięso kangura jest uważane za najzdrowsze, prawie nie ma tłuszczu ;). Ale prawdziwą ucztę fundują nam Małgosia i Janusz – na powitanie jest bigos, polskie wędliny i chlebek oraz „michałki” zakupione specjalnie na nasz przyjazd. Potem zapraszają nas jeszcze do polskiej restauracji gdzie spożywamy placki ziemniaczane, pierogi, schab że śliweczką i schabowego z mizerią – powinno wystarczyć nam tych polskich specjałów do powrotu 🙂
Nie obeszło się, niestety, bez strat – w kawiarni zostawiam moją ukochaną koszulę a moje sandały kończą swój żywot – podeszwa przeciera się i rozkleja niesklejanie. Swoją drogą trochę jestem zawiedziona, miałam nadzieję, że sandały trekkingowe przetrwają dłużej niż 9 miesięcy… Kuby jedyne spodnie też rozwalają się tak, że mimo tego, że udaje mi się je załatać na maszynie konieczny jest zakup nowych – ciekawe jak długo przetrwają? Ja sandały dostaję w prezencie od Małgosi – nie ma to jak się dobrze ustawić
Read MorePo drugie – okazuje się, że świat jest jednak mały. W polskim konsulacie spotykam koleżankę z Nowego Dworu (miasteczka, z którego pochodzę) – mieszka z mężem w Sydney już od trzech lat, o czym nie miałam pojęcia. i pomaga nam bezboleśnie załatwić paszport dla Kuby (w starym nie ma już wolnych stron). Umawiamy się też na pogaduchy i steki a przy okazji Ewelina i Michał pokazują nam swoją „sekretną” miejscówkę, z której widać wspaniałą panoramę city. Ewelina, Michał – serdeczne dzięki za pomoc i bardzo miły wieczór!
Po trzecie – Sydney to bardzo fajne miasto. Malowniczo położone nad wodą i na wzgórzach. Niestety, znów braknie nam czasu, żeby zobaczyć wszystko, co byśmy chcieli. Zaliczamy oczywiście Operę i Harbour Bridge, pływamy promem po zatoce, spacerujemy po Rocks’ach (najstarsza część miasta) i Darling Harbour, podziwiamy ogród botaniczny oraz załapujemy się na uroczystości związane że świętem Australia Day – festyn, koncert, pokaz świateł i fajerwerki.
Po czwarte – jedzonko. Udaje nam się „upolować” steka z kangura (baardzo smaczny, jak najdelikatniejsza polędwica wołowa z delikatną nutą dziczyzny, dodatkowo – mięso kangura jest uważane za najzdrowsze, prawie nie ma tłuszczu ;). Ale prawdziwą ucztę fundują nam Małgosia i Janusz – na powitanie jest bigos, polskie wędliny i chlebek oraz „michałki” zakupione specjalnie na nasz przyjazd. Potem zapraszają nas jeszcze do polskiej restauracji gdzie spożywamy placki ziemniaczane, pierogi, schab że śliweczką i schabowego z mizerią – powinno wystarczyć nam tych polskich specjałów do powrotu 🙂
Nie obeszło się, niestety, bez strat – w kawiarni zostawiam moją ukochaną koszulę a moje sandały kończą swój żywot – podeszwa przeciera się i rozkleja niesklejanie. Swoją drogą trochę jestem zawiedziona, miałam nadzieję, że sandały trekkingowe przetrwają dłużej niż 9 miesięcy… Kuby jedyne spodnie też rozwalają się tak, że mimo tego, że udaje mi się je załatać na maszynie konieczny jest zakup nowych – ciekawe jak długo przetrwają? Ja sandały dostaję w prezencie od Małgosi – nie ma to jak się dobrze ustawić