20110122 Słonecznypatrol (Ktopowiedział, że już nie ma dzikich plaż?)
Po kilku dniach spędzonych w górach czas na byczenie na plaży. Jedziemy do Royal National Park, parku narodowego leżącego tylko 30 km na południe od Sydney. Główne atrakcje to busz, ocean, plaże i nadmorskie klify.
Pierwszego dnia byczymy się nad wodą – odwiedzamy plaże Garie i Wattamolla. Obydwie są wspaniałe, choć zupełnie różne. W końcu nie ma stinger fiszów ani krokodyli. Można kąpać się bezpiecznie. Wattamolla schowała się w lagunie, leży poniżej klifów. Plaża ma kilkaset metrów długości i ciągnie się wzdłuż oceanu oraz prostopadle, wzdłuż wpadającego do niej strumienia. Można kąpać się w wodzie słodkiej i słonej. Woda jest spokojna, bo zewsząd otoczona skałami, a laguna dość zamknięta. Fajne miejsce na relaks.
Garie beach to zupełnie inna bajka. Tu plaża ma prawie dwa km długości i jest bardziej odsłonięta. To raj dla surferów. Fale są olbrzymie. Właściwie to nigdy jeszcze takich nie widzieliśmy na żywo. Są tak silne, że kąpać się nie powinno. Ale my takiej okazji nie mogliśmy przegapić. Chociaż nasze poczynania w oceanie trudno nazwać kąpaniem. Staliśmy po prostu w wodzie po kostki, a jak przychodziła fala, to nas zalewała z głową i przesuwała o kilka metrów, dość mocno przy tym poniewierając. Piasek mieliśmy dosłownie wszędzie. Przednia zabawa! Zdjęć z plaż prawie nie ma, bo Kuba zapomniał skopiować zdjęcia od Maćka. Jak tylko Maciek prześle to dodamy.
Po byczeniu na plaży zabieramy się „do roboty”. Trzeba w parku coś zobaczyć, a najlepszy do tego jest coast track – szlak, który ciągnie się wzdłuż wybrzeża przez 26 km. Trasa przewidziana jest na dwa dni, ale mu postanawiamy uporać się z nią w jeden – nie chce nam się nosić dużych placków w upale. Zaopatrujemy się jedynie w wodę i kanapki i o świcie ruszamy na wycieczkę. I znowu zachwyt. Szlak jest bardzo urozmaicony. Wije się czubkiem kilkuset metrowych klifów (widać ocean po horyzont, olbrzymie fale roztrzaskujące się o skały, a jak spojrzysz na północ – zupełnie nierealne wieżowce Sydney) by za chwilę zejść na jedną z przepięknych, dzikich plaż lub schować się w dżungli palmowej. Ostatnie 8 km szlaku jest właściwie zamknięte – oberwał się klif, zniszczył ścieżkę no i nadal istnieje niebezpieczeństwo spadających kamoli. My się jednak nie przelękliśmy – przedostanie się przez zwalone skały było fajną zabawą. Niestety, potem szlak jest o wiele słabiej oznaczony (no bo w końcu zamknięty i nikt się tam nie powinien pałętać) – i co tu owijać w bawełnę, zgubiliśmy się. Byliśmy już trochę zmęczeni a okazało się, że zupełnie niepotrzebnie wdrapaliśmy się na dosyć wysoką górę. Na szczęście spotkaliśmy sympatycznego pana, który sprowadził nas na dobrą drogę. Po drodze upał był straszliwy. Dobrze, że od czasu do czasu wiało, no i że można się było schłodzić w oceanie albo pod plażowym prysznicem. Mimo to, dziesięć godzin marszu w upale nieźle nam dało w kość. Ale warto było.
Read MorePierwszego dnia byczymy się nad wodą – odwiedzamy plaże Garie i Wattamolla. Obydwie są wspaniałe, choć zupełnie różne. W końcu nie ma stinger fiszów ani krokodyli. Można kąpać się bezpiecznie. Wattamolla schowała się w lagunie, leży poniżej klifów. Plaża ma kilkaset metrów długości i ciągnie się wzdłuż oceanu oraz prostopadle, wzdłuż wpadającego do niej strumienia. Można kąpać się w wodzie słodkiej i słonej. Woda jest spokojna, bo zewsząd otoczona skałami, a laguna dość zamknięta. Fajne miejsce na relaks.
Garie beach to zupełnie inna bajka. Tu plaża ma prawie dwa km długości i jest bardziej odsłonięta. To raj dla surferów. Fale są olbrzymie. Właściwie to nigdy jeszcze takich nie widzieliśmy na żywo. Są tak silne, że kąpać się nie powinno. Ale my takiej okazji nie mogliśmy przegapić. Chociaż nasze poczynania w oceanie trudno nazwać kąpaniem. Staliśmy po prostu w wodzie po kostki, a jak przychodziła fala, to nas zalewała z głową i przesuwała o kilka metrów, dość mocno przy tym poniewierając. Piasek mieliśmy dosłownie wszędzie. Przednia zabawa! Zdjęć z plaż prawie nie ma, bo Kuba zapomniał skopiować zdjęcia od Maćka. Jak tylko Maciek prześle to dodamy.
Po byczeniu na plaży zabieramy się „do roboty”. Trzeba w parku coś zobaczyć, a najlepszy do tego jest coast track – szlak, który ciągnie się wzdłuż wybrzeża przez 26 km. Trasa przewidziana jest na dwa dni, ale mu postanawiamy uporać się z nią w jeden – nie chce nam się nosić dużych placków w upale. Zaopatrujemy się jedynie w wodę i kanapki i o świcie ruszamy na wycieczkę. I znowu zachwyt. Szlak jest bardzo urozmaicony. Wije się czubkiem kilkuset metrowych klifów (widać ocean po horyzont, olbrzymie fale roztrzaskujące się o skały, a jak spojrzysz na północ – zupełnie nierealne wieżowce Sydney) by za chwilę zejść na jedną z przepięknych, dzikich plaż lub schować się w dżungli palmowej. Ostatnie 8 km szlaku jest właściwie zamknięte – oberwał się klif, zniszczył ścieżkę no i nadal istnieje niebezpieczeństwo spadających kamoli. My się jednak nie przelękliśmy – przedostanie się przez zwalone skały było fajną zabawą. Niestety, potem szlak jest o wiele słabiej oznaczony (no bo w końcu zamknięty i nikt się tam nie powinien pałętać) – i co tu owijać w bawełnę, zgubiliśmy się. Byliśmy już trochę zmęczeni a okazało się, że zupełnie niepotrzebnie wdrapaliśmy się na dosyć wysoką górę. Na szczęście spotkaliśmy sympatycznego pana, który sprowadził nas na dobrą drogę. Po drodze upał był straszliwy. Dobrze, że od czasu do czasu wiało, no i że można się było schłodzić w oceanie albo pod plażowym prysznicem. Mimo to, dziesięć godzin marszu w upale nieźle nam dało w kość. Ale warto było.