20110117 Trochę łażenia
Zbliżamy się do Sydney i od razu zaczyna być ciekawiej. Zatrzymujemy się na chwilę w Parku Narodowym Warrumbungle. Wreszcie nie ma komarów, są za to przebrzydłe, wielkie mucho-gzy, które uprzykrzają życie na szlaku. Jednak komfort nocy spędzonej bez uporczywego bzyczenia nad uchem i drapania bąbli – bezcenny.
Do parku docieramy późną nocą (przy drodze grasują tabuny kangurów) i od razu idziemy spać na przytulnym parkingu. Rankiem okazuje się, że nasza samochodowa lodówka zwariowała i zamroziła nam wszystko, co mieliśmy do jedzenia. Śniadanie więc trochę się opóźnia – musimy poczekać, aż nasza bryła mleka się roztopi. Czas umilamy sobie grą w karty.
Już posileni wyruszamy szlakiem na pagór zwany Split Rock. Tabliczki parkowe ostrzegają – szlak jest niezwykle wymagający i trudny technicznie, wejście na szczyt wymaga wspinaczki. Trochę Australijczycy przesadzili, w końcu cała „wspinaczka” zajęła nam w sumie 3 godziny, ale rzeczywiście było ciekawie. Szlak w górnych partiach wiedzie przez wykute w skale stopnie (wspinać się nie trzeba), czasem bywa stromo. Trzeba uważać i tyle. Z góry widoki są wspaniałe i tylko ten cholerny upał (o gzach już nie wspominam).
Kolejnym punktem programu są Blue Mountains – malownicze górki (niezbyt wysokie, bo najwyższy szczyt ma niewiele powyżej 1200 m), położone 100 km od Sydney.
Lokujemy się w Katoombie – takim bluemountainowym Zakopanem. Kempingi są piekielnie drogie, melinujemy się więc na tyłach hostelu. Okazuje się to strzałem w dziesiątkę. Pogoda w Blu Montainsach jest kapryśna, region słynie z mgły. I rzeczywiście, każdego popołudnia miasteczko osnute jest niskimi chmurami, siąpi z nich zimna mżawka, która wieczorem zamienia się w deszcz. Jest nieprzyjemnie wilgotno i zimno, ale my to mamy gdzieś – zadekowani w ciepłej sali hostelikowej z kominkiem i bilardem, lub w altance grillowej.
Pierwszego dnia zwiedzamy głównie miasteczko, robimy też mały spacer do „Trzech Sióstr” – przepięknej, potrójnej skały, podobnej trochę do naszych Trzech Koron. Kuba, niestety nie spaceruje, bo jego kolano zaczyna sprawiać problemy – zebrał się w nim jakiś płyn i boli.
Następnego dnia wybieramy się całodniową wycieczkę do Doliny Wody i wodospadu Vera. Kuby kolano znów protestuje – po kilkuset metrach zejścia (tak tak, cała infrastruktura i miasteczka Gór Błękitnych ulokowana jest na płaskowyżu, na szlaki schodzi się więc w dół i to właśnie doliny są nieprzebyte i dzikie) Kubuś musi jednak zawrócić na parking. Marsz kontynuujemy we trójkę z Anią i Maćkiem.
Szlak w Dolinie Wody to jedna z najpiękniejszych tras, jakie przeszłam. Pętla wiedzie z początku przez rajski krajobraz lasu tropikalnego, żeby potem „wgryźć się” w półkę wykutą w skale. Z lewej strony widzi się wspaniałą ścianę piaskowca (żółto-rudo-pomarańczową) a z prawej jest przepaść a za nią wspaniały widok na dolinę tonącą w zieleni. Z góry bez przerwy leci woda – albo są to sporawe wodospady, albo krople z zagubionych strumyczków, które spadają w dół przepaści. Przepięknie! Szkoda tylko, że nie było Kuby – moje zdjęcia są słabiutkie :/ Odcinek wiodący do Vera Falls jest natomiast zupełnie inny – schodzi się na sam dół doliny, tam gdzie las jest gęsty, ciemny, mokry, niedostępny i nieprzyjazny. Ten fragment trasy jest uważany za trudny i niebezpieczny. Jest też, jak na standardy australijskie, słabo oznaczony. Oznacza to, że wzdłuż trasy nie ma barierek ani odblaskowych tablic że strzałkami i odległościami. Tylko w naprawdę niezbędnych miejscach są strzałki kierunkowe i to w zupełności wystarcza. Stopnie i kamienie są śliskie (Ania zaliczyła porządny upadek), trzeba też uważać na wystające korzenie, kilka razy trzeba przekraczać strumienie po wielkich kamolach. Jednym słowem – dużo frajdy. Sam wodospad też fajny – można się wykąpać. Jedyny minus tego szlaku – pijawki! Niezliczona ilość pijawek. I skubane krwiopijce atakują! Najgorsze, że takiej pijawki w ogóle nie czuć – człowiek zauważa ją najczęściej dopiero, gdy już opita do granic możliwości odpadnie od ciała. Ranka po pijawce jest malutka, ale krwawi obficie i długo, bo te cholery wstrzykują substancję, która utrudnia krzepnięcie krwi. Ani udało się ich uniknąć, Ja i Maciek natomiast „dorobiliśmy” się kilku, ja nawet jednej na brzuchu. Nic przyjemnego. I całe spodnie zakrwawione, jak po postrzale normalnie 🙂
Read MoreDo parku docieramy późną nocą (przy drodze grasują tabuny kangurów) i od razu idziemy spać na przytulnym parkingu. Rankiem okazuje się, że nasza samochodowa lodówka zwariowała i zamroziła nam wszystko, co mieliśmy do jedzenia. Śniadanie więc trochę się opóźnia – musimy poczekać, aż nasza bryła mleka się roztopi. Czas umilamy sobie grą w karty.
Już posileni wyruszamy szlakiem na pagór zwany Split Rock. Tabliczki parkowe ostrzegają – szlak jest niezwykle wymagający i trudny technicznie, wejście na szczyt wymaga wspinaczki. Trochę Australijczycy przesadzili, w końcu cała „wspinaczka” zajęła nam w sumie 3 godziny, ale rzeczywiście było ciekawie. Szlak w górnych partiach wiedzie przez wykute w skale stopnie (wspinać się nie trzeba), czasem bywa stromo. Trzeba uważać i tyle. Z góry widoki są wspaniałe i tylko ten cholerny upał (o gzach już nie wspominam).
Kolejnym punktem programu są Blue Mountains – malownicze górki (niezbyt wysokie, bo najwyższy szczyt ma niewiele powyżej 1200 m), położone 100 km od Sydney.
Lokujemy się w Katoombie – takim bluemountainowym Zakopanem. Kempingi są piekielnie drogie, melinujemy się więc na tyłach hostelu. Okazuje się to strzałem w dziesiątkę. Pogoda w Blu Montainsach jest kapryśna, region słynie z mgły. I rzeczywiście, każdego popołudnia miasteczko osnute jest niskimi chmurami, siąpi z nich zimna mżawka, która wieczorem zamienia się w deszcz. Jest nieprzyjemnie wilgotno i zimno, ale my to mamy gdzieś – zadekowani w ciepłej sali hostelikowej z kominkiem i bilardem, lub w altance grillowej.
Pierwszego dnia zwiedzamy głównie miasteczko, robimy też mały spacer do „Trzech Sióstr” – przepięknej, potrójnej skały, podobnej trochę do naszych Trzech Koron. Kuba, niestety nie spaceruje, bo jego kolano zaczyna sprawiać problemy – zebrał się w nim jakiś płyn i boli.
Następnego dnia wybieramy się całodniową wycieczkę do Doliny Wody i wodospadu Vera. Kuby kolano znów protestuje – po kilkuset metrach zejścia (tak tak, cała infrastruktura i miasteczka Gór Błękitnych ulokowana jest na płaskowyżu, na szlaki schodzi się więc w dół i to właśnie doliny są nieprzebyte i dzikie) Kubuś musi jednak zawrócić na parking. Marsz kontynuujemy we trójkę z Anią i Maćkiem.
Szlak w Dolinie Wody to jedna z najpiękniejszych tras, jakie przeszłam. Pętla wiedzie z początku przez rajski krajobraz lasu tropikalnego, żeby potem „wgryźć się” w półkę wykutą w skale. Z lewej strony widzi się wspaniałą ścianę piaskowca (żółto-rudo-pomarańczową) a z prawej jest przepaść a za nią wspaniały widok na dolinę tonącą w zieleni. Z góry bez przerwy leci woda – albo są to sporawe wodospady, albo krople z zagubionych strumyczków, które spadają w dół przepaści. Przepięknie! Szkoda tylko, że nie było Kuby – moje zdjęcia są słabiutkie :/ Odcinek wiodący do Vera Falls jest natomiast zupełnie inny – schodzi się na sam dół doliny, tam gdzie las jest gęsty, ciemny, mokry, niedostępny i nieprzyjazny. Ten fragment trasy jest uważany za trudny i niebezpieczny. Jest też, jak na standardy australijskie, słabo oznaczony. Oznacza to, że wzdłuż trasy nie ma barierek ani odblaskowych tablic że strzałkami i odległościami. Tylko w naprawdę niezbędnych miejscach są strzałki kierunkowe i to w zupełności wystarcza. Stopnie i kamienie są śliskie (Ania zaliczyła porządny upadek), trzeba też uważać na wystające korzenie, kilka razy trzeba przekraczać strumienie po wielkich kamolach. Jednym słowem – dużo frajdy. Sam wodospad też fajny – można się wykąpać. Jedyny minus tego szlaku – pijawki! Niezliczona ilość pijawek. I skubane krwiopijce atakują! Najgorsze, że takiej pijawki w ogóle nie czuć – człowiek zauważa ją najczęściej dopiero, gdy już opita do granic możliwości odpadnie od ciała. Ranka po pijawce jest malutka, ale krwawi obficie i długo, bo te cholery wstrzykują substancję, która utrudnia krzepnięcie krwi. Ani udało się ich uniknąć, Ja i Maciek natomiast „dorobiliśmy” się kilku, ja nawet jednej na brzuchu. Nic przyjemnego. I całe spodnie zakrwawione, jak po postrzale normalnie 🙂