20141004 Berat i Albańskie Drogi
Berat – miasto tysiąca okien. Stare (bo mające swoje korzenie w starożytności) miasto, a raczej miasteczko. Fantastycznie położone na wzgórzach nad rzeką Osum. Starówka swój wygląd zawdzięcza Imperium Ottomańskiemu – zabytkowe białe domy z charakterystycznymi, brązowymi oknami rzeczywiście przypominają budynki, jakie zdarzało nam się widywać w Turcji. Zarówno widok ze starówki położonej na wzgórzu jak i na starówkę z nowej części miasta – przepiękny. Tylko wgiełgać się na tę górę było ciężko. Albania potrafi być naprawdę urocza. Nic dziwnego, że miejsce zostało wpisane na listę Unesco.
Ale, żeby nie było tak różowo, dla kontrastu musiała być przygoda z albańskimi drogami. Najpierw trasa z Tirany do Beratu – jedyne 100 km pokonaliśmy w 2,5 godziny. Nie było tak źle czasowo, bo większość trasy pokonaliśmy autostradą (a jednak się budują). Za to ostatnie 40 km jechaliśmy w tempie furmanki rozpędzając się momentami nawet do czterdziestki… Szybciej może i by się dało, ale nawierzchnia (bo asfaltem tego czegoś na drodze raczej nie odważę się nazwać) w dość nieoczekiwanych momentach zamieniała się w leje po bombach albo oferowała inne, podobne atrakcje. O osłach, krowach i świniach tarasujących drogę nie wspomnę.
Z kolei droga z Beratu na wybrzeże okazała się jeszcze ciekawsza. Pierwsza trasa obrana przez Kubę zamieniła się w wysokogórską szutrówkę pełną niespodzianek już 10 km za miastem. Ku niezadowoleniu męża zarządziłam odwrót. Musieliśmy jechać dużo dłuższą drogą, co skończyło się nieplanowanym noclegiem na zadupiu, to znaczy, przepraszam, we Vlore.
Nie ma jednak co narzekać – trasa obfitowała w atrakcje. Szczególnie podobał nam się dom (biurowiec?) w postaci błękitnego, betonowego okrętu… w szczerym polu kukurydzy.
Read MoreAle, żeby nie było tak różowo, dla kontrastu musiała być przygoda z albańskimi drogami. Najpierw trasa z Tirany do Beratu – jedyne 100 km pokonaliśmy w 2,5 godziny. Nie było tak źle czasowo, bo większość trasy pokonaliśmy autostradą (a jednak się budują). Za to ostatnie 40 km jechaliśmy w tempie furmanki rozpędzając się momentami nawet do czterdziestki… Szybciej może i by się dało, ale nawierzchnia (bo asfaltem tego czegoś na drodze raczej nie odważę się nazwać) w dość nieoczekiwanych momentach zamieniała się w leje po bombach albo oferowała inne, podobne atrakcje. O osłach, krowach i świniach tarasujących drogę nie wspomnę.
Z kolei droga z Beratu na wybrzeże okazała się jeszcze ciekawsza. Pierwsza trasa obrana przez Kubę zamieniła się w wysokogórską szutrówkę pełną niespodzianek już 10 km za miastem. Ku niezadowoleniu męża zarządziłam odwrót. Musieliśmy jechać dużo dłuższą drogą, co skończyło się nieplanowanym noclegiem na zadupiu, to znaczy, przepraszam, we Vlore.
Nie ma jednak co narzekać – trasa obfitowała w atrakcje. Szczególnie podobał nam się dom (biurowiec?) w postaci błękitnego, betonowego okrętu… w szczerym polu kukurydzy.